Spotkanie

Usiadła na ławce obok mnie. Na początku odniosłam wrażenie, że czeka na kogoś, bo rozglądała się dookoła i często spoglądała na zegarek. Potem jakby przycichła. Jej postać z lekka się przygarbiła, oczy znieruchomiały na sylwetkach gołębi, jakby sprzęgły się z ich niespokojnym, poszukującym okruchów chleba ruchem. Starałam się ignorować jej obecność, ostatecznie nie przyszłam do parku po to, by przyglądać się spacerowiczom, była to jedyna okazja i czas, aby wreszcie dokończyć zaległą lekturę. Prawie miesiąc minął, odkąd miałam zwrócić książkę i nie miałam już żadnego pretekstu by odpierać pełne wyrzutów prośby o jej zwrot.
Pochyliłam się nad kartkami i próbowałam skupić się na tekście. Nie potrafiłam. Między czytane wyrazy wplatały się intrygujące myśli, które ciągnęły mnie w kierunku jej osoby. Tekst przestał być dla mnie zrozumiały. Z drugiej jednak strony nie wiedziałam, jak rozwiązać zaistniałą sytuację. Przecież nie zaczepię jej. Nie odłożę również książki i nie będę się w nią wpatrywać, bo nie mam do tego żadnego racjonalnego powodu. Udając, że czytam zaczęłam zastanawiać się, co sprawia, że mnie tak zaintrygowała. Raz i drugi rzuciłam w jej stronę ukradkowe spojrzenie. Nic ciekawego. Starsza kobieta, z lekka zaniedbana, w całej jej postaci widać było niepewność i lęk. Gdyby się trochę podmalowała – pomyślałam, taksując ją po kobiecemu – gdyby dobrać jej atrakcyjne ciuchy, w stonowanych, ale wyraźnych kolorach, byłaby z niej nawet całkiem ładna kobieta. Ale przede wszystkim to, czego jej brakuje, to optymizm. Uśmiech rozjaśniłby jej zmęczone oczy, wygładziłby powstającą wokół oczu delikatną siateczkę zmarszczek, ożywiłby dłonie, które teraz leżały bezwładnie na szarym materiale spódnicy. No tak, ale co to właściwie mnie obchodzi – zreflektowałam się. To przecież jej sprawa, jak się ubiera i jak się zachowuje.
Wróciłam do książki. Chwilowa obserwacja zaspokoiła mnie na tyle, że mogłam się skupić na akcji powieści. Ale właśnie w tej chwili do naszej ławki podbiegł szwendający się do tej pory wśród opadłych liści pies. Jakaś mieszanina owczarka z wilczurem. Całkiem sympatyczny, gęste kudły aż zapraszały, by w nich zanurzyć dłoń, bystre oczy wesoło zachęcały do zabawy, różowy jęzor podrygiwał w psim uśmiechu. Już chciałam się nachylić, by go pogłaskać, kiedy kobieta uprzedziła mnie. Nieśmiało wyciągnęła dłoń i dała ją psu powąchać. Potem niepewna psiej akceptacji sięgnęła do jego uszu i zaczęła go delikatnie drapać, co jakiś czas gładząc jego łeb. Pomyślałam, że jest to dobry pretekst do rozpoczęcia rozmowy.
– Lubi pani psy?
Spojrzała na mnie. Rzeczywiście, uśmiech ją odmieniał, sprawiał jakby wygładzenie wszystkich smutnych chropowatości.
– Tak, bardzo lubię. Miałam kiedyś psa, z którym spędziłam całe dzieciństwo.
– A teraz?
– Teraz… – zastanowiła się. – Teraz nie mam. Choć bardzo chciałabym mieć.
– Nic prostszego pójść do schroniska i wybrać sobie jakiegoś pupilka – zażartowałam. – Pełno jest tam zwierząt czekających na przygarnięcie.
Potrząsnęła głową. Pies straciwszy zainteresowanie pieszczotami pobiegł do właściciela.
– To nie takie proste – odparła. – Posiadanie psa wiąże się z dużą odpowiedzialnością. Potrzeba dla niego odpowiednich warunków, dużo miejsca, czasu… to nie zabawka, którą bierze się dla zachcianki, to jakby druga istota, o którą trzeba dbać.
– W ten sposób, jeśli każdy by tak myślał, żaden pies nie znalazłby domu. Czasem trzeba zaryzykować.
– Może ma pani rację – odparła po zastanowieniu się. Znów zaległa cisza. Ale widać było, że w kobietę wstąpiła jakaś otucha. Postanowiłam jej trochę dopomóc.
– Jeszcze łatwiej by było pani, jeśliby ktoś w tym pomógł. Na przykład mąż, dzieci…
– Jestem sama – ucięła sucho. Zakłopotałam się. Widać, nieopatrznie dotknęłam bolącego miejsca. Spróbowałam załagodzić sytuację.
– Może w tym przypadku to dobrze, może pani decydować sama za siebie…
Roześmiała się z lekka sarkastycznie.
– Myśli pani, że jeśli jest się samym, to naprawdę jest się samym? Nic bardziej mylącego… Niech pani się rozejrzy dookoła. Wszyscy jesteśmy powiązani ze sobą układami, sytuacjami, okolicznościami. To, co pani zrobi dziś, będzie miało wpływ na to, co się stanie jutro, harmonogram dnia ustalony jest wizytą sąsiadki, wyjściem do zakładu pracy, wizytą u lekarza, kolejkami w sklepie… a wszystko to jest połączone z życiem innych ludzi, choćby nie wiem, jak się człowiek zamykał, jak izolował, zawsze wtargną w twoje życie pukaniem do drzwi, dzwonkiem telefonu, nawet jak włączysz telewizor, widzisz tylko splot działań wpływających bardziej lub mniej świadomie na ciebie. Nikt nie jest sam… ale przepraszam, chyba panią zanudzam tymi wywodami – spojrzała na mnie spłoszona.
Zaprzeczyłam. Bardziej docierał do mnie ton, w jakim wypowiadała słowa, aniżeli treść jej wypowiedzi. Dominowało w nim zmęczenie, ale nie tylko. Nie potrafiłam jednak określić, co to było. Rozgoryczenie? Chęć ucieczki? Ale przed czym? Przed ludźmi, czy też… przed sobą?
– Musi jednak pani przyznać, że jesteśmy stworzeni jako gromada i już w genach posiadamy pragnienie społeczności – zareplikowałam. – Próby izolacji od tego, co jest naturalne, czyli od społeczności nigdy nie kończą się dla nas pozytywnie, wręcz odwrotnie. Układy również mają swoje dobre strony, choćby w tym, że ułatwiają nam życie. Odwiedziny sąsiadki nie muszą nam przeszkadzać, wystarczy, jeśli odpowiednio ustawimy je w naszych planach dnia. A jeśli jeszcze dodatkowo wykorzystamy to dla naszego dobra, na przykład, jeśli poprosimy sąsiadkę o zajęcie nam kolejki…
Niestety, moje próby żartobliwego rozładowania sytuacji spełzły na niczym. Kobieta znów zapatrzyła się przed siebie, jakby dając tym wyraz niechęci wobec podejmowania tematu. Wycofałam się na początek podjętej rozmowy.
– Wracając do obowiązków związanych z psem. Myślę, że problem nie tkwi w warunkach, jakie mu są potrzebne. Problem raczej jest w tym, jaką wartością określimy samą chęć jego posiadania. Jeśli przewyższy ona straty, które w tym przypadku będziemy musieli ponieść, samo stworzenie warunków będzie już tylko kwestią czasu i woli chcącego.
– Nie rozumiem. – Kobieta zmarszczyła brwi w zastanowieniu. Postanowiłam przedstawić to jaśniej.
– To proste. Trzeba tylko określić bilans zysków i strat. Ja to zazwyczaj robię przy pomocy dwóch kolumn, w jednej wpisuję zyski, jakie osiągnę, gdy daną rzecz wykonam, a w drugiej kolumnie straty, jakie muszę ponieść. W danym przypadku zyskiem może być radość z posiadania oddanego przyjaciela, brak osamotnienia, gdy wraca pani zmęczona z pracy, świadomość istnienia wiernego i niemego powiernika, przed którym może pani się w trudnych chwilach wypłakać wiedząc, że nigdy nikomu nie zdradzi pani sekretów. Stratą zaś może być rezygnacja z komfortu czystego mieszkania, które trzeba częściej odkurzać z psich włosów, większe wydatki związane ze szczepieniem, karmieniem… ale powiem pani szczerze. Zawsze, kiedy wypisuję takie tabelki, kiedy tylko wypełnię kolumnę zysków, nie chce mi się już wypełniać kolumny strat. Zazwyczaj bierze mnie taka ochota na spełnienie tego, co pragnę, że straty wydają mi się wtedy minimalne i zmuszam się do wypełnienia strat tylko z poczucia obowiązku poinformowania siebie o tym, co powinnam zrobić, by to osiągnąć.
Kobieta uśmiechnęła się. Widać w jej umyśle zaczęła już tworzyć się kolumna zysków, bo podniosła się energicznie i wyciągnęła do mnie rękę.
– Dziękuję za poradę. Dzięki pani odkryłam przynajmniej jeden zysk z kontaktów z ludźmi. Pomoc w rozwiązywaniu problemów – potem odwróciła się i szybkim krokiem skierowała się w głąb alejki.
Wróciłam do lektury, ale myśl o kobiecie nie opuszczała mnie. To pewne, że głównym jej problemem nie była tęsknota za psem. Nie była to również samotność. Przecież właściwie, jeśli tak się temu dobrze przypatrzeć, to ona wybierała samotność. Dlatego drażniła ją obecność ludzi, stukanie do drzwi, czy telefony. Nie mogła bez nich żyć, a jednocześnie nie chciała z nimi przebywać. W sumie jednak przy bliższym kontakcie okazywała się całkiem sympatyczną i komunikatywną osobą. W czym więc tkwił problem? Może… w braku akceptacji samej siebie? Brak wiary we własne możliwości?
Z chęcią bym jej pomogła, ale z tego wszystkiego nawet nie zapytałam ją o adres. Trudno, przepadło, moje czytanie książki też chyba przepadło, chyba że przeniosę się w jakieś inne miejsce, bowiem ławka, na której siedziałam zbyt kojarzyła mi się z przeprowadzoną rozmową. Zamknęłam książkę i chciałam się podnieść, kiedy naraz zauważyłam małą saszetkę, którą kobieta w zaaferowaniu zapomniała. Ucieszyłam się, bo odnosząc ją odzyskiwałam kontakt i możliwość pomocy. Byleby tylko wewnątrz znajdowały się dokumenty… Otworzyłam saszetkę – jest! Dowód osobisty w ciemnozielonej wytartej po brzegach okładce. Zajrzałam do środka i zastygłam w zdumieniu. W środku było moje zdjęcie i moje nazwisko.
Tą kobietą – byłam ja.