Łąka

Odwróciłam się plecami do codzienności. Umyślnie. Z premedytacją. W sumie nie miałam innego wyjścia, obraz jaki mi co dnia towarzyszył pełen był mdłych czynności, monotonnych gestów, takich samych, powtarzanych w kółko wyrażeń. Jedyne, co mogłam zrobić, to wsiąść na rower i pojechać za miasto.
Z początku trudno mi było zaadoptować się do nowej sytuacji. Po raz kolejny liczyłam domy, określałam kolory samochodów, oceniałam ubiór mijanych ludzi. I wciąż brak przestawienia zwrotnicy na torach mego myślenia. Ciągle uporczywa gonitwa myśli.
I wtedy zobaczyłam ją.
Niby nic wielkiego, mała zielona łąka pomiędzy wiejskimi zabudowaniami. A jednak sprawiała wrażenie autostopowicza machającego na ciebie, byś się zatrzymał, byś zwrócił na niego uwagę.
Przeprowadziłam rower i usiadłam na skraju drogi.
Pobocze stanowiło granicę pomiędzy irytacją miasta a uspokojeniem natury tak wyraźną, że nie miałam ochoty oglądać się za siebie, by nie dać się wciągnąć ponownie w szary młyn codzienności. Powoli zaczął mnie śmieszyć jazgotliwy warkot samochodów przemierzających w zdenerwowanym pośpiechu ulicę za moimi plecami.
– Przecież wystarczy zapomnieć – pomyślałam z uciechą.
I zapomniałam. Zapatrzyłam się w świeże kolory, jeszcze wilgotne od farby nałożonej słonecznym pędzlem. Łąka przede mną obsadzona była niskimi rzędami kwitnących jabłoni. Śmiała się złotem kaczeńców, buczała trzmielami, plątała w lekkim powiewie źdźbła trawy. Mały gruby wróbel usiadł nieopodal przyglądając się niepewnie do jakiego stopnia ignorować moją obecność. Uśmiechnęłam się do niego.
– No cóż, moje postrzeganie świata różne jest od twojego nie tylko dzięki odmienności gatunków, ale także poprzez fakt, iż ty tu żyjesz, a ja jestem tylko przybyszem – szepnęłam do niego. Ten jednak zlekceważył moją wydumaną filozofię i furknął na drzewo.
– Masz rację, ptaszku – pomyślałam. – Jestem na samym dnie niewiedzy, choćby tylko dlatego, że nie znam nawet celu, w jakim oblatujesz łąkę. Nie wiem nawet tego, czy gniazda wijesz na gałęziach, czy na ziemi. I czy w ogóle je wijesz – zadrwiłam z mojego braku znajomości zoologii. – Pozostało mi tylko milczeć pokornie i patrzeć.
Milczałam więc i patrzyłam. I z każdą chwilą odkrywałam nowe rzeczy. A one pogłębiały moje radosne milczenie i pokorną obserwację. Doszło do tego, że niezwykłym zaczął być nawet marsz mrówki po moim bucie, czy obecność na niebie księżyca mimo jaśniejącego jeszcze na zachodzie słońca. Jaskółka zatoczyła krąg nad moją głową i usiadła na drucie rozpiętym między słupami. Przypomniałam sobie ludową mądrość, że gdy jaskółka nisko lata… Poniechałam przysłów. Mądrość widziałam nie tylko w locie ptaka po niebie, układzie chmur, czy powiewie wiatru, mądrość była przede wszystkim w tym, że siedziałam tu, na skraju drogi i podziwiałam to wszystko.
Mój cień jakby bratając się z płożącymi się w trawie cieniami drzew wydłużał się chłodniejąc w ciemnym granacie. Zapragnęłam nagle zespolić się z drzewami, odczuć podobieństwo życia, trwania, kwitnienia… Wstałam i podniosłam ręce w kulistym zamknięciu.
– Moje dłonie są liśćmi na gałęziach ramion – zachwyciłam się w głębi duszy nowym doznaniem. Zamknęłam oczy i starałam się intensywnie zwabiać zapachem kwiatów przelatujące pszczoły, łapać słońce w zieleń blaszki liściowej, czuć krążące w pniu soki…
– Pac!
Czarna, bzycząca mucha usiadła mi na policzku. Przestraszona zrzuciłam ją. No tak… nie jestem drzewem. Nie jestem nawet chrabąszczem, który wędrował między kamieniami niby taternik pokonujący skalne wzniesienie.
Podeszłam do kwitnącej gałęzi. Kruchy kwiat jakby prosił się, by go dotknąć ustami, obiecując miękkość płatków. Ucałowałam go i zaskoczona otworzyłam oczy. Wbrew obietnicy wnętrze kwiatu przywitało mnie ostrymi igiełkami pręcików.
– Chyba nie jest przyjemnie być pszczołą – zażartowałam sobie, ale znów przywołałam się do porządku. – Gdybyś była pszczoła, przyjemny ci każdy kwiat wydający słodycz pyłku kwiatowego.
Jakby na potwierdzenie moich słów nadleciała pszczoła i brzęczeniem okazała niezadowolenie z mojej obecności przy apetycznej gałązce. Dyskretnie oddaliłam się.
Wieczór zaczął nasycać powietrze chłodem, a mi tak trudno było porzucać nowo otrzymane doznania, chciałam napawać się nimi bez końca. I jakkolwiek nie byłam niczym skojarzona z tym, co obserwowałam przed sobą, cisza i spokój, jaki panował w długich pasmach jabłoniowo-trawiastych wypełnił mnie po brzegi.
Mimo zgiełku, jaki rozlegał się na ulicy za moimi plecami czułam doskonałą samotność. Nie tę, która doskwiera i wygania pomiędzy gwar i harmider, ale tę dobrą, niosącą odpoczynek i wyciszenie.
– Dziękuję – szepnęłam całując wilgotne płatki mlecza. Odwróciłam się, by odejść i wtedy nagle poczułam w głębi siebie odpowiedź:
– Ja także dziękuję.
Obejrzałam się gwałtownie. Nie było nikogo. Tylko drzewa, trawy i niebo nasączające swój spłowiały błękit malinowym zachodem.
– Za co „dziękuję”? – zdumiałam się.
– Za podziw. Za cichą radość. Za dostrzeżenie piękna.
Uśmiechnęłam się. To prawda, mogłam tego nie zauważyć. Mogłam zlekceważyć ofiarowywany mi prezent. Podobnie jak wielu ludzi, którzy widzą przed sobą tylko obracające się zbyt szybko wskazówki zegara mogłam uznać codzienność obowiązków jako najwyższy priorytet, któremu muszę poświęcić swój czas, swoje piękno, swoją duszę… Ale co wtedy by ze mną się stało? Jakim byłabym stworem, nie doceniającym Stwórcy, zamkniętym we własnym, napędzanym Tu i Teraz kołowrocie życia? Czy to w ogóle można byłoby nazwać Życiem?
Jestem stworzeniem pośród stworzenia. I potrzebujemy siebie nawzajem. Po prostu.