Wysoki, barczysty mężczyzna skończył ustawiać ostatni snop zboża i z lekkim stęknięciem wyprostował obolały od schylania się kręgosłup. Spojrzał na równy rząd słomianych kopców i otarł pot z czoła. Na dzisiaj koniec. Jutro zajmie się okopywaniem krzewów jagodowych, warto byłoby też pomyśleć o wypieleniu chwastów.
– „Rosną te chwasty szybciej niż warzywa” – pomyślał z lekkim gniewem. – „Są jak gość nieproszony, nie dość, że zjedzą wszystko i nic domownikom nie zostawią to jeszcze wyprosić się nie dadzą. Co w nich jest takiego, że uparte to i żywotne? Tłukę i wyrywam, a to z ziemi jeszcze łeb wychyla jakby na pośmiewisko…”
Na skraju pola przysiadł na długich skokach zając. Przez chwilę przyglądał się człowiekowi, ale pogoniony rzuconym w niego kamieniem umknął do lasu. No, tak… nie tylko chwasty były szkodnikami. Odkąd zaczął uprawiać na zagonie kapustę, rozpoczął się jego bezustanny bój ze zwierzyną, której zapachniała nowa potrawa.
Od strony płynącego wartkim nurtem Gichonu dobiegł go harmider powracającej z wieczornego pojenia trzody. Owce potrącając się nawzajem, beczeniem sygnalizowały swoje niezadowolenie i chęć powrotu na zielone pastwisko.
– Jak tam bracie wypas? – zakrzyknął do zbliżającego się młodzieńca. Ten laską pogoniwszy niesforne jagnię zrównał krok z bratem.
– A, nie krzywdzę sobie, Bóg błogosławi. Dziś żadnej sztuki nie utraciłem, a nawet ta, która pochorowała mi się od złego ziela, dziś ozdrowiała i na nogi stanęła. Bogu dzięki, bo szkoda byłaby wielka. Dorodna to sztuka, płodna i wiele wełny dająca… A co u ciebie?
– To co widzisz – zatoczył dłonią za siebie. – Pole już oporządzone. Teraz trza ziarno ściągnąć do chaty, by matka miała z czego chleba upiec.
– Ojciec nowy kojec postawił, to i kury ucieszą się z twego ziarna – roześmiał się wesoło młodszy brat.
Zza wzniesienia ukazało się niezbyt wysokie domostwo w formie kopca lub odwróconej głębokiej misy. Ściany z gliny wzniesione na wygiętych, splecionych ze sobą gałęziach rosłych pni drzew dawały schronienie przed porywistym wiatrem. Przed wejściem do chaty paliło się ognisko, przy którym kobieta opędzając się od czeredy dzieci mieszała w kociołku gotującą się potrawę. Na ten widok przyśpieszyli kroku.
– Witaj, Matko – powitali ją głębokim pokłonem do nóg.
– Witajcie. Pewnie jesteście zmęczeni… Abel, zamknij owce w obejściu i przyjdź na obiad. Kain, zawołaj ojca, powinien być niedaleko, niech zupa nie stygnie.
Posłusznie i w milczeniu rozeszli się. Abel zajął się stadem, a Kain poszedł w kierunku kryjącego się już za horyzontem słońca. Wiedział, gdzie szukać ojca. Nie było dnia, żeby Adam nie przychodził przed zamknięte wrota Edenu i nie spoglądał tęsknie na przetykany złotymi promieniami słońca zielony gąszcz.
Stanął za nim i długo mu się przyglądał. Ojciec mimo upływających lat wyglądał jak jego rówieśnik. Gęste włosy opadały mu na ogorzałe od słońca ramiona. W pasie przewiązany był sznurem, który przytrzymywał owczą skórę okrywającą jego nagość.
– Ojcze – przerwał ciszę Kain. – Matka na obiad woła.
Adam obejrzał się z wolna, jakby obudzony z głębokiego snu.
– Tak, synu, już idę – ale nie wstawał z kamienia. Całym ciałem jakby wyrażał oczekiwanie na coś nieoczekiwanego, co w swej nadziei i podświadomości pragnął, aby się spełniło. Kain usiadł obok niego.
– Powiedz, ojcze, czemu tu przychodzisz? Przecież wiesz, jaki jest wyrok Boży i że jest on niezmienny.
– Wiem, synu. Ale znam Wszechmocnego, Jego miłość i łaskawość. Znam również Jego obietnice i wciąż liczę, że właśnie dziś one się spełnią.
– O których to obietnicach mówisz, ojcze? – spytał z goryczą. – O tych, że ziemia rodzić będzie ciernie i osty? To już się spełniło. W trudzie i mozole spędzamy nasze dni i końca temu nie widać.
Adam pochylił głowę. Te ciernie nie były tylko kolczastymi krzewami, jakie pleniły się na ziemi i raniły ciało. Cierniem były również wyrzuty, jakie wychodziły z ust synów i córek, a one były najboleśniejsze. Bo oset wyrwiesz, przekopiesz i już go nie ma, a ból poczucia winy za utratę raju, za pozbawienie dzieci radości przebywania z aniołami i Wszechmocnym – to dotykało najbardziej. I nie można było od tego uciec.
– Mówię o obietnicy Zbawiciela, który otworzy nam to, co teraz przed nami zamknięte – wskazał na jaśniejący przed nimi mimo pogłębiającego się mroku ogród. Kain kiedyś zastanawiał się, co sprawia, że ciemność nie na tam dostępu. Adam wyjaśnił, że wypełnia go niebiańska chwała – ale to tłumaczenie nie docierało do niego. Obce mu były pojęcia Nieba i chwały. Niebo które znał, rozciągało się nad jego głową i często było powodem głębokich ciemności, zwłaszcza podczas nowiu, kiedy księżyc skrywał swoją twarz.
– Skąd ten Zbawiciel ma nadejść? Jakie znaki mają temu towarzyszyć? Czy to również powiedział ci Bóg, ojcze?
– Nie synu. Tego mi nie powiedział. Obiecał jedynie, że będzie on moim potomkiem. Kiedy narodziłeś się…
Dłoń Adama spoczęła wymownie na jego ramieniu. Tak, pamiętał, jak co wieczór matka tuliła go i powtarzała z dumą:
– Wydałam na świat mężczyznę z pomocą Pana. Teraz odwróci się zło, jakie uczyniliśmy. Kain zdepcze głowę węża, bo tak obiecał Pan. Pokona szatana, bo Pan ustanowił nieprzyjaźń między jego potomstwem, a moim. W tobie synu moja nadzieja.
Ale Kain czuł się bezradny. Nie wiedział, jakim sposobem ma zdeptać węża, cała ta symbolika – nieodgadniona i niewyjaśniona – przytłaczała go. Wpierw gdy był dzieckiem próbował traktować to dosłownie. Każdego napotkanego węża tłukł kijami i kamieniami, silnymi kopniakami pięt miażdżył im głowę – a potem biegł pod Eden i próbował wejść. Ale za każdym razem ognista błyskawica zatrzymywała go w miejscu. Panie! – krzyczał w rozpaczy – jak mam być zbawicielem, skoro nie wiem, co mam uczynić? Wskaż mi proszę sposób, powiedz, co mam uczynić! Ale odpowiadała mu tylko cisza nieruchomo stojących świetlistych drzew o nigdy nie więdnących liściach.
Po pewnym czasie przestał zadawać pytania. Zajął się uprawą ziemi, pragnął stworzyć swym rodzicom namiastkę tego, co utracili. Swój własny Rajski Ogród. Ale nie było to łatwe. Ziemia była sucha i twarda. Wymagała nawadniania i znajomości, którą z czasem, przy wielu próbach i błędach nabywał.
Chłód wieczoru przymusił milczących mężczyzn do podniesienia się i pójścia do domu. Ewa narzekała, że znów musi odgrzewać dla nich posiłek, ale było to raczej z przyzwyczajenia, niż z prawdziwego zagniewania. Wiedziała, co zatrzymało ich i milcząc akceptowała ich pobyt u wrót raju.
Atmosferę w pomieszczeniu rozgrzewała wesołość i żarty, jakimi częstował swoje rodzeństwo Abel. Dzieciaki z błyszczącymi oczami słuchały opowieści o bójkach między kozłami, bogato ilustrowane przez brata.
– Opowiedz nam jeszcze raz, jak pokonałeś niedźwiedzia! – wykrzyknął z zapałem Set. Abel rozejrzał się, a widząc potakujące, roześmiane twarzyczki stanął na środku chaty.
– Niedźwiedź był wielki, ogromny! – rozłożył szeroko ramiona i kołyszącym się krokiem podszedł do małej Sylli, która z udawanym przestrachem skuliła się za wiązką skór. – Ryczał i machał łapami! Wyglądał na bardzo głodnego. I ryczał – uooorrrraugh!
Sylla pisnęła głośno porwana przez „niedźwiedzia” w górę, pod samą powałę, a potem delikatnie postawiona na ziemi uciekła do mamy. Abel złapał za laskę i wymachując nią w wyimaginowanej walce opowiadał:
– Jak porwał jedną z owieczek, to ja podbiegłem do niego i trrrach! Walnąłem w niego kijem. On zaskoczony puścił owcę i odwrócił się, no to ja go znowu – trach! – po pysku! A on się wściekł! Stanął na dwóch łapach i ruszył na mnie!
– Ojej! – westchnienie wyrwało się z piersi maluchów, które po raz kolejny przeżywały dobrze znaną opowieść. Abel uśmiechnął się i kontynuował:
– Gniew nie jest dobrym doradcą, zapamiętajcie to sobie! Macie rozum, to zawsze się nim kierujcie. Jak już rozjuszyłem niedźwiedzia, to był tak wściekły, że nic prawie nie widział, myślał tylko, jak mnie dopaść. Wtedy zacząłem uciekać. A on za mną! A ja pobiegłem w stronę zamaskowanego dołu. Przeskoczyłem przez niego, a niedźwiedź – bach! – wpadł do środka!
– I dzięki temu mamy ciepłe okrycie na noc – zakończyła wesoło matka i zaczęła zaganiać dzieci do snu.
– Będę potrzebował jutro pomocy – odezwał się milczący do tej pory Kain. – Rośliny potrzebują wody. Trzeba ją nanieść z rzeki wiadrami.
– Ja ci pomogę – odezwała się Enet i spojrzała na ojca. Jakkolwiek była już dojrzałą dziewczyną, nietaktem było odzywać się podczas rozmowy mężczyzn. Ale Adam kiwnął przyzwalająco głową:
– Enet ci pomoże. Ja z Setem pójdę i nazbieram ziół. Przy okazji malec nauczy się odróżniać te, które leczą, od tych które szkodzą. Nie czekaj na nas z posiłkiem, Ewo, po niektóre zioła będziemy musieli iść dosyć daleko.
– Przygotuję wam prowiant…
– Nie, nie potrzeba. Owoce już dojrzewają, nie będziemy głodni.
Ewa kiwnęła głową i dorzuciła drew do ogniska. Wkrótce pomieszczenie rozbrzmiewało jedynie sykiem spalających się świeżych szczap i posapywaniem śpiących ludzi.
Zanim świt rozproszył nocne ciemności Kain już obudził Enet. Dziewczyna cicho zerwała się i wyszła przed dom. Wilgotna rosa chłodziła bose nogi, kiedy szli nad Gichon. Kain jak zwykle był małomówny, a Enet zbyt onieśmielona, by zaczynać rozmowę. Raz po raz spoglądała na brata podziwiając jego bujne, czarne kędziory włosów, gęste, zrośnięte brwi i łagodny łuk warg skryty w gęstwinie zarostu. Kain jej się podobał, bardziej niż jasnowłosy, tryskający humorem i dobrym nastrojem Abel. Była w nim jakaś siła, mroczna tajemniczość, która ją pociągała i sprawiała, że lubiła przebywać w jego towarzystwie.
Kain sprawiał wrażenie, jakby jej nie zauważał. Interesował się roślinami, co rusz zatrzymywał się przy którejś, nachylał się i badał dotykając liście. Przy jednej zachmurzył się i odezwał półgłosem:
– Niedobrze. Już są zaatakowane.
Enet wykorzystała chwilę i podjęła temat:
– Kto taki?
– Nie kto, tylko co. Pasternak. Liście już są zaatakowane. Już drugi rok walczę z chorobą i nie wiem, jak sobie poradzić.
Enet nachyliła się, ale niczego nie zauważyła. Dopiero, jak Kain wskazał palcem, spostrzegła delikatną pajęczynkę na spodniej części liści i maleńkie, białe punkciki poruszające się wzdłuż łodygi.
– W zeszłym roku wykosiłem liście, ale nic to nie pomogło. Teraz spróbuję wyrwać chore rośliny, by ocalić zdrowe. Pomożesz?
Enet z zapałem się zgodziła. Uważnie oglądała blaszki liściowe i rzucała na pryzmę. W tym czasie Kain przygotował dół, do którego wrzucili wszystkie chore rośliny i zasypali ziemią.
Potem szybko uwijali się z podlewaniem, póki słońce nie stanęło wysoko. Wtedy pomyśleli o odpoczynku. Legli nad brzegiem rzeki słuchając szmeru wody. Rozluźnili zmęczone mięśnie i zamknęli oczy. Ciepło słoneczne obezwładniało ich i usypiało. Na pobliskich krzakach zawodził swoje trele jakiś ptak.
– Że też mu się chce w taki upał śpiewać – uśmiechnęła się nie otwierając oczu.
– To wilga – odparł Kain uchylając na chwilę powieki.
– Skąd to wiesz? – ożywiła się Enet i uniosła się na łokciu.
– Bo jest żółta z czarnymi skrzydłami – wyjaśnił leniwie i obrócił się na plecy.
– Rzeczywiście – chwilę przyglądała się ptakowi, a potem zapytała – a kto ją tak nazwał? Czy Pan Bóg?
– Nie, nasz ojciec. Bóg przyprowadził do niego wszystkie zwierzęta i kazał nadać im wszystkim imiona. I ojciec wilgę nazwał wilgą, skowronka – skowronkiem, krowę – krową, a wilka…
Jego wywód przerwał nagły chlupot. Podniósł głowę i otworzył oczy. Enet zanurzona w chłodnej wodzie śmiała się do niego oczami:
– A wilka?
– Wilkiem – uśmiechnął się i zrzuciwszy odzienie wskoczył do wody. Nurt przyjął go przyjemnym dreszczem. Wynurzył się przy siostrze i chlapnął na nią wodą. Roześmiała się.
– A kto nazwał wodę wodą? – zapytała.
– To uczynił Bóg kiedy ją stwarzał.
– Zwierzęta też stworzył Bóg. Czemu więc ich nie nazywał, tylko zlecił to naszemu ojcu?
– Bo nazwy nadaje ten, komu jest to poddane. Ziemia, wody, powietrze, gwiazdy poddane są Bogu, więc do niego należy nadanie im imienia. Ale zwierzęta Bóg poddał Adamowi, by nad nimi panował, dlatego nie Bóg, ale ojciec dał im nazwy.
– A ojciec… kto dał mu jego imię?
– Bóg dał mu imię Adam w chwili stworzenia, gdyż uczynił go z prochu ziemi, a imię to oznacza dokładnie „ziemia”.
– To dlatego ojciec nazywa siebie Sługą Bożym? Bo jest Bogu poddany?
– Dokładnie tak, siostro.
– A matka? Czy też otrzymała imię od Boga w dniu, kiedy została stworzona?
Kain nurknął na chwilę w wodzie, potem wynurzył się parskając i ochlapując Enet deszczem kropel.
– Ale jesteś dociekliwa – roześmiał się. – Kobietę nazwał mężczyzna i to dwukrotnie. Za pierwszym razem, gdy ją zobaczył po stworzeniu i pojął jako swoją żonę – wtedy nazwał ją Mężatka, gdyż z męża była wzięta, za drugim razem matka nasza otrzymała od ojca imię Ewa. Znaczy to…
– Znaczy to?
– Ze kobiety powinny być podwójnie poddane i posłuszne mężczyznom! – zawołał Kain z figlarnym błyskiem w oczach. Enet zaperzyła się.
– Jak to? To kobieta jest traktowana niżej od zwierząt?
– Na to wypada…
– Nie zgadzam się! – wykrzyknęła oburzona. – Nie wierzę, że kobieta ma być podwójnie posłuszna mężczyźnie! To… to jest… – i nie mogąc znaleźć słów ruszyła wpław do brzegu. Kain rozbawiony popłynął za nią. Tuż przy brzegu złapał ją wpół i odkręcił do siebie twarzą.
– No, nie złość się, żartowałem – zawołał gładząc ją po włosach. – W oczach Bożych jesteśmy równi, tak ty, kobieta, jak i ja, mężczyzna…
Zamilkł. Naraz uświadomił sobie, że naprawdę trzyma w ramionach kobietę. Wilgotna suknia oblepiała jej ciało, na piersiach czuł falowanie jej piersi w szybkim oddechu.
– Enet…
Więcej nie mógł mówić. Nie wiedział, co mówić. Patrzył tylko na jej roziskrzone gniewem oczy i zarumienione policzki. Puścił ją.
– Wracajmy do domu – powiedział.
Wiadomość o decyzji Kaina wybuchła miesiąc później. Pierworodny pokłonił się do nóg ojcu z pragnieniem poślubienia Enet. Ojciec wyraził zgodę i nakazał Ewie przygotować wszystko na święto zaślubin. Miało to być połączone z ofiarą dziękczynną złożoną Bogu z jednoczesną prośbą o pomyślność dla młodej pary.
Każdy pragnął na swój sposób przyczynić się do uroczystości. Nawet najmłodsze rodzeństwo rozbiegło się po okolicy w poszukiwaniu najpiękniejszych kwiatów, mających ozdobić dom i podwórze.
Abel wybrał najpiękniejsze jagnię ze stada i wieczorem przyszedł do brata budującego drewnianą konstrukcję pod swój nowy dom.
– Kainie – zagaił z lekka niepewnym głosem. Kain spojrzał na niego trzymając w zębach koniec powroza, jakim związywał żerdzie. Dłonie sprawnie kształtowały szkielet ściany. Abel podjął dalej temat z którym przyszedł:
– Wiem, że jesteś rolnikiem i zajmujesz się dostarczaniem nam wszystkim pożywienia. Nie posiadasz własnych stad, by z nich wybrać sobie ofiarę dla naszego Boga. Dlatego proszę, przyjmij ode mnie w prezencie najlepszego baranka…
– Nie.
Stanowcze stwierdzenie urwało wypowiedź Abla tak, że ten zaskoczony zdołał tylko wyjąkać:
– Dlaczego?
– To proste, mój bracie. To jest moje święto i moja ofiara. Jestem rolnikiem, więc dam memu Bogu to, co mam najlepszego – płody z mego pola. Tak postanowiłem.
– Ale to jest wbrew zasadom…
– Jakim zasadom? – zaperzył się Kain. – Czyż nie chcę ofiarować Bogu to, co najlepsze? To, co jest moje, mymi rękami wyhodowane? Ty trzymasz pieczę nad stadami i chcesz Bogu dać najlepszy swój chów. Cóż dziwnego, że ja też chcę dać Bogu to, co najlepszego wyhodowałem? Że nie chcę dawać mu pożyczonego, nie swojego, coś, czego nie czułem, nie dotykałem? Czy to takie dziwne?
Abel nic nie odpowiedział. Wycofał się, ale niedługo potem poszedł do ojca i przedstawił mu zdanie Kaina. Adam wezwał przed siebie swego syna.
– Kainie, czy to prawda, że chcesz ofiarować na ołtarzu owoce i warzywa zamiast jagnięcia?
– Tak, ojcze.
Adam przymknął oczy, by ukryć zgorszenie, jakie go wypełniło.
– Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co chcesz uczynić?
– Tak, ojcze. Chcę dać Bogu to, co mam najlepszego.
– Twoje owoce nie są najlepsze. Nie tego żądał Pan na ofiarę. Zasada jest jedna i niezmienna. Ofiarą ma być baranek.
– Dlaczego, mój ojcze?
– Wiele razy wam to już tłumaczyłem. Ofiara jest symbolem oczyszczenia z grzechu. Grzech pociąga za sobą śmierć, grzech może być zmyty tylko krwią. Dlatego umiera żywe stworzenie.
– Nie rozumiem tego, ojcze. Nie rozumiem wielu rzeczy, które mi próbowałeś wyjaśnić. Zwierzę nie zgrzeszyło, czemu więc ma umierać?
Adam chwilę się zastanowił.
– Spróbuję przedstawić to w przykładzie, choć zdajesz sobie sprawę, że nigdy żaden przykład nie odda rzeczywistości. Wyobraź sobie, że twoja Enet zachorowała. A ty w swym ogrodzie masz ziele, które wróciłoby jej zdrowie. Co uczynisz?
– Zerwę ziele i podam jej jako lekarstwo.
– A cóż uczyniło to ziele, by je wyrywać z życiodajnej gleby, pozbawiać słońca i soków, kroić i zalewać gorącą wodą? Czy to ziele zachorowało, czy człowiek?
– Nie przyrównuj ojcze rośliny do zwierzęcia!
– Nie przyrównuj synu zwierzęcia do człowieka! I nie czyń siebie Bogiem, który decyduje, co ma być złożone jako lekarstwo na grzech!
Kain zacisnął wargi. Po dłuższej chwili zapytał:
– Czy to wszystko, co masz mi do powiedzenia, ojcze? Jeśli tak, to pozwól, bym wrócił do budowy domu dla Enet.
I wyszedł drżąc z ukrywanego gniewu.
Dwa dni później rozpoczęło się święto. I choć wyczuwało się w powietrzu napięcie, ogólna wesołość ogarneła rodzinę. Dziewczęta tańczyły przy wtórze rytmicznych klaskań mężczyzn, a prym w tańcu wiodła gibka jak sarna Enet. Dzieci przystrojone wiankami z polnych kwiatów, objedzone i puszczone samopas baraszkowały wśród oswojonych zwierząt.
Ewa dumna ze swego pierworodnego syna podsuwała mu najlepsze kąski. Wreszcie pod koniec dnia, zanim Kain uroczyście miał wprowadzić Enet w progi nowego domu, Adam powstał i rzekł:
– Kiedy Wszechmocny w swej miłości mnie stworzył, wiedział, że człowiekowi jest źle, gdy jest sam. Dlatego postanowił stworzyć istotę odpowiednią dla niego. Zesłał na mnie sen… tak, tak, moje dzieci, najlepsze niespodzianki robi sie w tajemnicy – tu uśmiechnął się i ujął za dłoń Ewę – a gdy obudziłem się, przede mną stała wasza matka. Powiedziałem wtedy, to jest kość z kości mojej i ciało z mego ciała. Bóg uczynił ją z mego ciała i z mych kości, byśmy stanowili jedno. By nie było między nami podziałów, ale by wszystko było wspólne, tak troski, jak i radości. Uczynił ją z mego boku, by zawsze stała przy mym boku.
Ewa spojrzała z uśmiechem na Adama, gdy ten mocno ją do siebie przygarnął. Rozległy się okrzyki radości uciszone jednak gestem i podjęciem dalszej przemowy:
– Bóg w swej mądrości nakazał, by mąż opuścił swego ojca i matkę i złączył się ze swoją żoną. Dlatego więc w dniu dzisiejszym Kain – nasz pierworodny syn – opuści nasz dom i wprowadzi Enet do nowego domu. Zanim to jednak nastąpi, winniśmy podziękować Bogu za wszystkie dobrodziejstwa, jakie nam do tej pory wyświadczał i prosić Go o błogosławieństwo na nową drogę naszych dzieci. A ponieważ przystępować do Boga winniśmy z czystym sercem i czystymi dłońmi – złóżmy ofiarę oczyszczającą. Kainie, jako głowa nowego rodu, uczyń to dziś w mym zastępstwie.
Zapadła cisza. Wszyscy spojrzeli na Kaina, który powoli się podniósł. W skupieniu, z powagą podszedł do kamiennego ołtarza i ułożył drwa. Słychać było tylko szelest wiatru w trawach, stukot ustawianych polan i żałosny bek koziołka związanego powrozem, którego koniec trzymał Abel. Enet podeszła do Kaina i podała mu płonącą szczapę przyniesioną z domowego ogniska. Kain zapalił drewno i spojrzał na ojca.
Wzrok mu stwardniał i wszedłszy do swego nowego domu wyniósł stamtąd przygotowaną misę z ziarnem i owocami. Podszedł do ołtarza.
– Serce mam czyste i dłonie mam czyste, mój Boże – zawołał unosząc swój dar wysoko ponad głowę. – Nie popełniłem żadnego grzechu myślą ani czynem! Przyjmij więc Panie mój dar dziękczynny wyhodowany mymi własnymi rękami!
I wysypał zawartość misy w ogień ofiarny. Z ust zebranych wyrwał się okrzyk przerażenia i zgrozy. Wszyscy patrzyli na ołtarz. Ogień, który buchał wysoko, przysypany zbożem przygasł. Kain patrzył wyczekująco, aż ogień zacznie pożerać ofiarę, ale tak się nie stało. Ogień przygasał. Przerażony pomyślał, że widocznie za dużo sypnął ziarna, porwał więc z rąk Enet żagwię i zaczął w panice podkładać ogień z różnych stron. Niestety, na darmo. Ogień wygasał, a siwe kłęby dymu wznosiły się wysoko, jakby drwiąc z wysiłku Kaina.
– Bóg się od nas odwrócił – wyszeptał zbielałymi wargami Adam. – Zbezcześciliśmy jego ołtarz…
Usłyszał to Abel. Sekunda decyzji, nóż porwany ze stołu i krwawiący koziołek z drgającymi jeszcze w agonii nogami legł na ołtarzu.
– Panie! – zakrzyknął ze łzami Abel wznosząc dłonie do nieba – nie poczytuj nam tego grzechu! Wiem, że nie masz upodobania w rzeźnych ofiarach, lecz w posłuszeństwie, a nieposłuszeństwo jest w oczach Twoich takim samym grzechem, jak czary, zaś krnąbrność tym samym, co oddawanie czci demonom! Panie, odpuść nam grzech jakiego się dopuściliśmy i przyjmij tę ofiarę przebłagalną!
Buchnął ogień i objął złożoną przez Abla ofiarę. Wszyscy zebrani krzyknęli i upadli na ziemię. Wszyscy… oprócz Kaina, który stał z kamienną twarzą.
A potem wziął Enet za rękę i wprowadził ją w progi nowego domu.
Długo nie mógł zasnąć, mimo słów pociechy, jakich mu nie szczędziła Enet. Gryzł się w duchu i zżymał. Oto został upokorzony w oczach całego rodu i to przez kogo? Przez tego lizusa, który zrobi wszystko, by przypodobać się ojcu! Kto zresztą pobiegł na skargę do ojca, jak nie Abel? Gdyby ojciec nie zostałby uprzedzony, potrafiłby tak przemówić ojcu do serca, że ten poparłby go przy ofierze! A tak, zamiast poczekać na rozpalenie się przytłumionego ognia, Abel wyrwał się z tą swoją ofiarą! I wyszło, że to jego ofiarę przyjął Bóg, a nie Kaina!
Gniew gorzał w nim, że nie mógł wytrzymać na łożu. Zerwał się i wybiegł na pole. Ściernisko kłuło go w bose stopy, ale nie zważał na to.
– Gdzie twoja sprawiedliwość, Boże! – krzyknął w rozgwieżdżone niebo. – Gdzie wszechwiedza! Czyż nie chciałem ofiarować ci tego, co najlepsze? I jak to przyjąłeś? Wybrałeś krwawą ofiarę? Tak bardzo ci się krew podoba? Jaką więc ci mam krew ofiarować?
– Czemu się gniewasz? – usłyszał naraz obok siebie. Przerażony obejrzał się. Nikogo.
– Kto tu jest? – zawołał zduszonym szeptem.
– Czemu taka gorycz cię wypełnia? – powtórzył Głos. – Odkąd wyrosłeś z dziecka, ambicja przysłania twój rozsądek. A przecież miałbyś pokój w sercu, gdybyś zaakceptował, że ktoś lub coś może zajmować jedno miejsce przed tobą.
– Ty sam mnie uczyniłeś Pierwszym i Pierworodnym! Czemu więc teraz chcesz mi to odbierać?
– Nic ci nie odbieram. Jesteś Pierwszy i Pierworodny. I na mocy tego panuj nad gniewem, by on cię nie wyprzedzał w twym życiu. Gdyż gniew, gdy stanie na pierwszym miejscu zrodzi grzech, a grzech – śmierć.
– Nie lubujesz się w krwawych ofiarach! Czemu więc przyjąłeś krew z rąk Abla?
Cisza. Głos odszedł.
– Więc dobrze! – Kain zacisnął pięści. – Przyjmij więc i z moich rąk krew! To będzie moja ofiara!
Usiadł u progu namiotu i czekał na świt. A w sercu jego szalała burza.
Gdy Abel jak co ranek wyprowadził stado na pastwisko Kain podszedł do niego.
– Pozwolisz, że cię kawałek drogi odprowadzę?
Abel niepewny po wczorajszym incydencie spojrzał na brata.
– Chcę tylko porozmawiać – Kain uspokoił go szybko i ten się zgodził.
Poszli. Abel w milczeniu poganiał owce i czekał na pierwsze słowa pozwalające mu dowiedzieć się, czego ma dotyczyć rozmowa. Gdy Kain milczał, rzucił pierwszy temat, jaki nasunął mu się na myśl:
– Jakie masz plany dotyczące twej nowej rodziny?
– To znaczy?
– Pamiętasz, co mówił ojciec. Że Bóg przykazał opuścić ojca i matkę…
– Przecież opuściłem. Mam nowy dom.
– No, niby tak… – Abel poczuł, że zaplątał się w niezręczną sytuację. – Chodzi mi o to, że jednak ten dom jest położony blisko domu rodzinnego… i że rodzice zawsze mogą ingerować w twoją rodzinę. Przynajmniej ja, gdybym zakładał rodzinę, wybrałbym na swój dom jakieś miejsce odległe…
– Rozumiem, że wolałbyś, bym zamieszkał gdzieś daleko, czy tak? – gniew narastał w nim jak wrząca woda w kotle.
– Nie zrozumiałeś mnie, bracie – Abel zaczął się wycofywać. – Chodziło mi tylko o to…
– Wiem dobrze, o co ci chodzi i to od samego początku! – krzyknął Kain. – Jesteś zazdrosny o to, że jestem Pierworodny! Chcesz się mnie pozbyć, by zająć moje miejsce! Ale niedoczekanie twoje! Byłem i zawsze będę Pierwszy! I nie pozbawi mnie tego pierwszeństwa nawet twoje przymilanie się ojcu! Bo mnie wybrał Bóg!
– Ależ bracie… – zawołał przerażony Abel – co ty opowiadasz? Nigdy mi to na myśl nie przyszło!
– Dlaczego w takim razie pozbawiłeś mnie wczoraj pierwszeństwa ofiary? I to w trakcie mojego święta! To ja miałem złożyć ofiarę, nie ty! I dziś to zrobię!
Błysnął nóż. Ten sam, którego poprzedniego dnia użył Abel. Na ziemię trysnęła krew. Owce przerażone rozbiegły się.
– Ofiara… – wydyszał Kain – została… dopełniona.
I upadł obok trupa brata.
– Kainie…
Znów ten Głos. Nawet tu go dosięgnął, gdy biegł przerażony tym, co uczynił.
– Kainie!
Przystanął. Próbował się uspokoić.
– Tu jestem, Panie.
– Gdzie jest brat twój Abel?
Czyż Głos ten nie należy do Wszechwiedzącego? Czemu więc o to pyta? A może Bóg nie jest tak wszechwiedzący, jak o nim opowiadał ojciec?
– Nie wiem. Nie jestem jego stróżem!
– Kainie, synu mój – Głos posmutniał. Czy mu się wydawało, czy rzeczywiście słyszy głos swego ojca Adama?
– Coś uczynił? Czy cię nie przestrzegałem? Gniew rodzi śmierć… a teraz krew twego brata woła do mnie z ziemi. Będziesz teraz przeklęty na tej ziemi, bo każda piędź pola uprawnego będzie ci przypominać twój czyn. Każdy owoc zebrany będzie ci przywodzić na pamięć nieszczęsną ofiarę, z powodu której zabiłeś swego brata… i będziesz uciekał bez końca przed wspomnieniami, aż staniesz się tułaczem bez ziemi…
Kain zmartwiał. On… rolnik? Bez ziemi? Kiedy nie wyobraża sobie żadnego innego zajęcia, jak uprawa ziemi, ma stać się tułaczem żebrzącym o garść ziarna???
Upadł na kolana. Zacisnął dłonie na wysuszonej ziemi i uniósł jej garście przed oczy. Przelewała mu się przez palce czarna jak krew zakrzepła na piersiach Abla. Zacisnął oczy i zawył w rozpaczy:
– Zbyt wielka jest moja wina, by można było mi ją odpuścić! Oto teraz wyganiasz mnie z tej ziemi i kryć się muszę przed twym obliczem! I każdy, kto mnie spotka, będzie mógł mnie zabić, bo jestem mordercą!
– Nie! – Głos przybrał na sile i grzmotem przetoczył mu się nad głową. – Jesteś moim synem i nie dam cię skrzywdzić! Ktokolwiek podniósłby na ciebie swoją rękę – siedmiokrotną pomstę poniesie! Dziś kładę na tobie znak, że należysz do mnie. I nikt nie odważy się dotknąć ciebie ze względu na Mnie!
Kain podniósł się z ziemi. Wiedział, że niedługo odnajdą ciało Abla. Ruszył w kierunku domu. Na progu czekała niespokojna Enet. Gdy ujrzała odmienioną twarz Kaina o nic nie pytała. Posłusznie, jak kobieta zwinęła niewielki dobytek i ruszyła za mężem.
Na wschód od Edenu.