Cierpliwość kamienia

– Powiedz, Boże, dlaczego?
Pytanie, które cisnęło się na usta, kołatało mi w głowie niewypowiedzianą frazą, jak melodia, która raz usłyszana wciąż powraca na nowo, mimo licznych usiłowań zapomnienia o niej. A przecież musiałem milczeć, choć chciałem krzyczeć w rozpalone niebo pustyni tak, aby rozbić spłowiały błękit i dotrzeć do tronu Najwyższego. Musiałem milczeć… bo kimże byłem? Mniej wartym, niż ten piach, osuwający mi się spod nóg na stromych wydmach.
Byłem już zmęczony, potwornie zmęczony. Mięśnie nóg stężały w bolesnym ucisku, piach wdzierający się w podeszwy ranił odparzone stopy. Chłód nocy, jaki ogarniał pustynię, przejmował mnie lodowatym dreszczem. Opończa na moim grzbiecie nie dawała zabezpieczenia przed suchym, zimnym wiatrem, co zerwał się goniąc przed sobą ostre igiełki piasku.
Gdybym tak jeszcze znał cel mojej wędrówki, nadzieja dodawała by mi sił. A ja wiedziałem tylko jedno. Muszę uciekać i to jak najdalej od Jerozolimy, gdzie królowa wydała rozkaz zabicia mnie. Jak to dobrze, że Obadiasz zawiadomił mnie o tym tak szybko! Był ochmistrzem króla i był jednym z pierwszych, do którego dotarły wieści pałacowe. W chwilę potem wbiegł do mego pokoju.
– Eliaszu! – wołał zdyszanym z szybkiego biegu głosem. – Izabel poprzysięgła zemstę na tobie! Musisz jak najszybciej uciekać!
Poderwałem się przerażony.
– Jak to? Przecież mam za sobą łaskawość króla!
– Wiesz dobrze, że Achab jest tylko marionetką w rękach królowej. Jeśli teraz nie znikniesz, żołnierze królewscy zabiją cię!
W panice nie wiedziałem, czego mam się dotknąć. Złapałem sakwę, płaszcz, wzrok mój spoczął na bransolecie z kości słoniowej mojej matki – jedynej pamiątce, jaka mi została po rodzicach pochowanych w Tiszbe, w Gileadzie. Nie, nie mogę zajmować się drobiazgami, choćby najbardziej cennymi. Pobiegłem napełnić bukłak wodą. Obadiasz dreptał mi po piętach błagając o pośpiech. W drzwiach zderzyłem się z moim sługą, przydzielonym mi przez króla.
– Panie mój, dokąd się wybierasz?
Spojrzałem w zakłopotaniu na ochmistrza. Czy można było tamtemu zaufać?
– Izabel chce zabić Eliasza. Musi natychmiast opuścić pałac.
Sługa przerażony złapał mnie za połę płaszcza.
– Panie mój, Eliaszu! – zawołał z płaczem. – Nie zostawiaj mnie tutaj samego! Wszak gdy królowa dowie się, że ciebie nie ma, wezwie mnie i jeśli nie będę wiedzieć, gdzie jesteś, zabije mnie równie łatwo. Proszę, zabierz mnie ze sobą!
Zakłopotałem się. Dodatkowy podróżny to spore utrudnienie w ucieczce. Ale sługa miał rację. Królowa była niepoczytalna w swych zamiarach.
– Pośpiesz się – zarządziłem. – Przygotuj prowiant na drogę i za kilka chwil masz czekać na mnie przy głównej bramie!
W ten sposób szarym świtem obaj wyruszyliśmy w daleką podróż nie wiadomo dokąd. Wpierw chciałem skierować się do Tiszbe, ostatecznie były to moje rodzinne strony i znałem tam jeszcze sporo osób, które mogły udzielić nam schronienia. Sługa jednak odradził mi to, słusznie argumentując, że królowa chcąc mnie znaleźć i zabić przede wszystkim pośle swych żołnierzy do Gileadu. Podążyliśmy więc w drugą stronę, na południe, w kierunku Beer-Szeby. Po trzech dniach byliśmy już w mieście, gdzie zostawiłem sługę wraz z osłami, a sam ruszyłem dalej. I tak znalazłem się na pustyni o dzień drogi od zabudowań ludzkich, bez kropli wody, bez planu i celu, pokonany przez strach i bezsilność.
Na skraju piaszczystego wzniesienia zamajaczył moim oczom granatowy cień krzewu jałowcowego. Dokąd spojrzeć była to jedyna osłona przed jutrzejszym porannym słońcem. Usiadłem pod nim i otuliłem się mocniej płaszczem. Wełna opiekuńczo owinęła mnie, stopniowo przynosząc ciepło i ulgę zmęczonym mięśniom. Zamyśliłem się gorzko.
Jeszcze kilka dni temu byłem najważniejszą osobą w całym Izraelu, przynoszącą błogosławieństwo deszczu na spękaną od suszy ziemię, człowiekiem, przed którego gniewnym zmarszczeniem czoła drżał sam król… a teraz? Uciekinier, nad którego głową zawisło widmo śmierci. Czy taki los obiecywałeś mi, Boże moich ojców? Czyż taką przyszłość widziałem na dachu mego domu, gdzie obdarzyłeś mnie pierwszą wizją?

– Eliaszu…
Mężczyzna rozsypujący ziarno, by szybciej wyschło na słońcu, znieruchomiał. Głos dochodził go z zewnątrz, nie potrafił jednak umiejscowić kierunku. Rozejrzał się. Czyżby któryś z sąsiadów go wołał? Podszedł na skraj dachu, ale przed domem nie było nikogo.
– Eliaszu…
Tym razem głos był bliższy, prawie za jego plecami. Obejrzał się. Nikogo. Ścisnął w dłoniach widły.
– Kto tu jest? – spytał zduszonym z przestrachu szeptem.
– Zdejmij z nóg sandały – usłyszał mocny, a zarazem nasycony słonecznym ciepłem Głos. – Stoisz przed obliczem swego Pana, Boga Izraela.
Eliasz zbladł i upadł na twarz. Trzęsącymi się rękami zsunął obuwie, próbując zebrać rozproszone myśli, ale te uciekły daleko, zostawiając w jego umyśle pustkę, w którą wlewały się miękkim strumieniem Słowa Powołania.
– Synu człowieczy! Posyłam cię do synów izraelskich, do narodu buntowników, którzy zbuntowali się przeciwko mnie. Zarówno oni, jak i ich ojcowie odstąpili ode mnie i odstępują aż do dnia dzisiejszego. Posyłam cię do synów o zuchwałej twarzy i nieczułym sercu, a ty mów do nich: Tak mówi Wszechmocny Pan, a oni – czy będą słuchać, czy nie – bo to dom przekory – poznają, że prorok był wśród nich.
Głos zaszumiał w jego wnętrzu głośnym wodospadem, a Eliasz poczuł, jak wraz z napełnianiem się zdrojem słów napełnia się jednocześnie mocą i siłą i chciałby już podnieść się i biec, by ogłaszać wolę Boga… ale leżał cicho, bo jeszcze nie poznał dokąd ma biec, ani co ogłaszać. A Głos mówił dalej:
– Ale ty, synu człowieczy, nie bój się ich i nie bój się ich słów, chociaż cię otaczają ciernie i mieszkasz wśród skorpionów; lud ten ma serce krnąbrne i przekorne i nie pomyśleli w swoim sercu: Bójmy się Pana, naszego Boga, który daje w czasie właściwym zarówno deszcz wczesny, jak i późny, który nam zapewnia ustalone tygodnie żniwa. Oto teraz posyłam cię do króla Achaba, skorpiona pośród skorpionów, a ty masz ogłosić, że winy Izraela obaliły ten porządek, a grzechy pozbawiły lud dobrego. Oto nie będzie w tych latach rosy ani deszczu, dopiero na Moje słowo.
Głos zamilkł, lecz Eliasz jeszcze długo leżał w prażącym słońcu Gileadu pośród rozsypanych złotych ziaren, a Słowa Jahwe kiełkowały w nim i wzrastały wiążąc wolę jego z wolą Bożą. Potem wstał, założył na biodra swój pas skórzany, okrył się płaszczem tkanym z wielbłądziej sierści i poszedł na dwór królewski. Z twarzy jego bił taki niezłomny blask, że straże nawet nie śmiały go zatrzymać, otwierając tylko przed nim kolejne odrzwia, a gorączkowy szept przebiegał przez pokoje pałacowe.
Achab siedział przy posiłku, kiedy Eliasz z chmurnym spojrzeniem stanął przed nim. Zmierzył króla twardym wzrokiem, aż ten zastygł w zdumieniu z podniesionym do ust udkiem kurczaka i powiedział:
– Najadłeś się królu i napiłeś, lecz będzie to ostatni syty posiłek, jakim się raczysz. Utyłeś jak byk na soczystej trawie nieprawości, odwracając się zadem od Pana, Stwórcy twojego. Lecz teraz tak mówi Pan, który mnie posłał do ciebie: Jako żyje Pan, Bóg Izraela, przed którego obliczem stoję, że nie będzie w tych latach rosy ani deszczu, tylko na moje słowo.
Jeszcze nie skończył mówić, kiedy w jego umyśle zaszeleściły słowa:
– Eliaszu, odejdź stąd, a udaj się na wschód i ukryj się nad potokiem Kerit, który wpływa od wschodu do Jordanu.
Nie zważając na szok, w jakim trwał Achab i jego służący, Eliasz odwrócił się i wyszedł z pałacu. A tam, dopiero w jakiś czas potem podniósł się zgiełk i harmider. Rozgniewany król rozkazał stracić żołnierzy, którzy wpuścili bezczelnego wieśniaka na królewskie pokoje, a następnie kazał przeszukać wszystkie drogi, by sprowadzić człowieka przepasanego skórzanym pasem wokół swoich bioder. Nikt jednak nie potrafił go odnaleźć…

Księżyc rozsrebrzył swoim blaskiem piach pustyni. Zapatrzyłem się w ciemną linię nieba na horyzoncie, a wspomnienia suto zastawionego stołu królewskiego odezwały się w moich trzewiach głośnym burczeniem.
Nadszedł pierwszy rok suszy, potem drugi. Pamiętam, jak postawiłem chatę nad brzegiem wody. Nie był to dom, ale tymczasowe schronienie. Liczyłem, że spędzę w nim nie dłużej, niż dwa miesiące. Zamknięte przez Jahwe niebo nad Izraelem nie dawało z siebie nawet jednej kropli deszczu, ja jednak nie narzekałem na brak jedzenia czy picia. Potok Kerit poił mnie swymi wodami, a z polecenia Wszechmocnego co dnia kruki zlatywały na pobliskie skały i bijąc się między sobą upuszczały pochwycone gdzieś jadło: padlinę, ser i upieczony na kamieniu chleb.
Błogosławiłem Bogu, choć po jakimś czasie zaczął mnie niepokoić spadek wód w potoku. Widać było, że i jego nie ominęło przekleństwo suszy. A słowo o powrocie użyźniającego deszczu nie nadchodziło…

– Eliaszu!
Poderwał się z ziemi z radością. Już od wczoraj próbował wydobyć z zamulonego dna wysychającego żlebu resztki wody, ptaki również przestały pojawiać się. Czyżby nastał czas wyzwolenia? Czy ma iść do króla z radosną wiadomością o nadejściu pory deszczowej?
– Eliaszu, wstań i idź do Sarepty, która należy do Sydonu, i zamieszkaj tam. Oto nakazałem pewnej tamtejszej wdowie, aby cię żywiła.
Głos zamilkł pozostawiwszy Eliasza w ogromnym zdumieniu. Jak to? Ma iść do pogańskiego kraju i tam szukać możliwości przetrwania? Czyżby Bóg całkowicie porzucił swój lud i zaopiekował się Fenicjanami? Czy Eliasz ma stać się prorokiem Tyru i Sydonu?
Wszystkie te pytania stały jednak bez odpowiedzi. Eliasz nie mógł nic innego zrobić, jak tylko zarzucić płaszcz i skierować się na północ.
Ciężka to była wędrówka. Pola, które mijał, niegdyś porośnięte bujną trawą, teraz kuły go w nogi suchym ścierniskiem. Ogrody odsłaniały swoje poskręcane gałęzie ogołocone z liści i nie wydające owoców. Bydło ryczało żałośnie, dokarmiane suchymi zapasami siana przez zmizerniałych, słaniających się z gorąca wieśniaków. Nikt nie patrzył na niego, spojrzenia prześlizgiwały się po nim i zwracały ku wypłowiałemu niebu.
Udręka Eliasza trwała tak aż do granic Fenicji. Z zalesionych wzgórz Libanu rozciągała się teraz przed nim słoneczna panorama ruchliwych wsi okolonych pastwiskami, nad którymi unosił się gwar i pohukiwanie nawołujących się pasterzy, zaganiających bydło do źródeł i studni.
Pragnienie męczyło Eliasza, ale pasterze widząc jego ubranie, na którym odbiło się dwuletnie samotnicze życie, przepędzali go jak włóczęgę. Kilka razy mijały go oddziały zbrojnej straży. Wiedział, że go obserwują, jednak nie zatrzymali go. Widać, nie stwarzał w ich oczach zagrożenia. Tak dotarł do Sarepty.
Zachodzące słońce kładło długie cienie na drodze, a Eliasz uporczywie zastanawiał się, jak rozpozna kobietę, u której ma zamieszkać. Nie miał przecież od Boga żadnej wskazówki prócz tej, że będzie to wdowa.
– Jak mam ją rozpoznać? – rozpoczął monolog, jakim zwykle wypełniał sobie samotne godziny. – Czy poślesz anioła, który mi ją wskaże? A może ona sama podejdzie do mnie? Może zaproponuje nocleg? Ale jak samotna kobieta, a wszak wdowy zazwyczaj są samotnymi kobietami odważy się obcemu mężczyźnie zaproponować pobyt pod swym dachem? Z innej strony, jak ja mam dać samotnej kobiecie taką propozycję? Poradź, bo trudne dałeś mi zadanie…
Ale Bóg milczał. I Eliasz napełnił się bezradnością tak wielką, że kiedy zbliżył się do bram Sarepty, nie chciał jej przekroczyć, lecz usiadł pod sykomorą rosnącą przed miastem. Patrzył na kręcących się ludzi, kobiety w długich tunikach przyozdobionych wzorem charakterystycznym dla danej miejscowości i nadal nie wiedział, co uczynić. Język już prawie przylgnął mu do podniebienia i wtedy szczęśliwie przypomniał sobie historię Eliezera, sługi ojca Abrahama, gdy ten miał odnaleźć żonę dla jego syna, Izaaka, a przypomniawszy sobie, aż poderwał się z miejsca.
– Woda! – krzyknął olśniony. – Kazał podać sobie wodę! Tak ją rozpoznał! Dzięki ci, Panie!
Zarzucił płaszcz na ramiona i wszedł szybkim krokiem do Sarepty.
Tuż za bramami jakaś kobieta zbierała rozsypane drewno. Podszedł do niej.
– Daj mi pić – poprosił. – Nie miałem wody w ustach od wczoraj.
Spojrzała na niego i zawahała się. Uważnie zmierzyła go wzrokiem, a potem odrzekła:
– Będziesz miał czym zapłacić?
Eliasz zbity z tropu pokręcił głową. Zaczął w rozterce zastanawiać się, czy próba, jaką sobie wyznaczył, była rzeczywiście zgodna z Bożą wolą.
– Czy tutaj za wodę się płaci? W Izraelu mogłabyś czerpać ze źródeł za darmo…
– W Izraelu teraz nie ma źródeł, z których można czerpać – przerwała mu sucho. – A moja rodzina potrzebuje nie tylko wody, ale i pożywienia, a ono staje się coraz droższe… poczekaj tu. Przyniosę ci wody.
Odwróciła się i przygarbiona pod ciężarem drewna ruszyła w głąb ciasnej uliczki pomiędzy domami. Eliasz postanowił po raz kolejny zaryzykować. Przecież musi być jakiś znak, że to ona!
– Przynieś mi proszę, kawałek chleba.
Kobieta odwróciła się z gniewem.
– Mogę ci tylko zaofiarować wodę! Chcesz chleba, to idź do piekarza!
Eliasz złapał się tego kurczowo, jak ostatniej nadziei. Jeśli to ona, to Bóg przełamie jej upór i mimo niechęci, obdarzy go pieczonym na ogniu plackiem.
– Niesiesz drwa do domu, a to oznacza, że masz co na nich upiec. Proszę więc o niewiele, kawałek chleba, który upieczesz. Jestem głodny.
Kobieta zrzuciła na ziemię drewno.
– Proszę, oto drwa na ognisko. Jako żyje Pan, Bóg twój, że w domu mam tylko garść mąki w dzbanie i odrobinę oliwy w bańce. Gdybym była sama, nie dbałabym o to i ponad swój głód przedłożyła przywilej gościa. Ale w domu czeka na mnie mój syn, który nie jadł od trzech dni. Jeśli potrafisz nasycony patrzeć na śmierć dziecka, to owszem, upiekę ci chleb i przyniosę.
Eliaszowi zrobiło się nieprzyjemnie. Nie miał zamiaru pozbawiać rodziny ostatniego posiłku. Jednakże bezradność doprowadziła go do upartego i kurczowego trzymania się znaku, jaki mniemał, ukaże mu właściwą kobietę posłaną od Boga. Więc, Boże, zadziałaj tak, jak działałeś przez wszystkie lata posuchy!
Podszedł do niej bliżej i podniósł z ziemi naręcze drewna.
– Nie bój się! – rzekł zarzucając sobie na grzbiet wiązkę. – Idź do swojego domu i przyrządź placek. Zanim jednak nakarmisz syna i siebie, kawałek przynieś mi. Gdyż tak mówi Pan, Bóg Izraela: Mąka w garncu nie wyczerpie się, a oliwy w bańce nie zabraknie aż do dnia, kiedy Pan spuści deszcz na ziemię. Daję ci na to słowo.
– Kim jesteś, że na twe słowo twój Bóg odpowie?
– Jestem Jego prorokiem.
Kobieta chciała coś odpowiedzieć, ale spojrzała tylko na niego i powstrzymała się. Milcząc doszli do chaty, tam przyjęła od niego drewno, rozpaliła ogień i upiekła placek.
Eliasz czuł dziwne napięcie mięśni. Próbował rozluźnić się, ale nie mógł. Próba, jaką postawił przed kobietą była przede wszystkim próbą dla niego. A jeśli to nie jest ta kobieta? Może pomylił się i do grzechu wystawiania Boga na próbę dołoży grzech ograbienia samotnych biednych ludzi z ostatniego posiłku? Po kilkunastu minutach kobieta wyniosła gorący placek i podała mu.
– To wszystek mąki i oliwy. Teraz to chyba umrzemy.
– Idź do domu i zajrzyj do naczyń. I zaufaj Jedynemu Bogu Izraela i jego prorokowi.
Kobieta znikła w drzwiach domu, a Eliasz wzniósł gorącą modlitwę do Boga. Już nawet nie o siebie, nie o znak, ale o to, by Bóg ulitował się nad dzieckiem, które było pod opieką ubogiej wdowy.
– Nagródź, Panie, jej wiarę – szeptał bezgłośnie nie śmiejąc dotknąć wargami świętego placka. – Zaufała ci przyrządzając twemu słudze posiłek. Nie znajdziesz w Izraelu podobnej wiary, jak u tej poganki. Panie, miej wzgląd na Twoją chwałę…
Radosny okrzyk przerwał mu modlitwę. Kobieta wybiegła z domu z rozpromienionym obliczem. W rękach miała garniec wypełniony mąką i czerpak pełen oliwy.
– Stało się, jako rzekłeś! – zawołała. – Jesteś prorokiem Pana!
I pokłoniła mu się nisko.

Wspomnienia napełniły mnie rozrzewnieniem, a jednocześnie poczuciem wstydu. Bóg Chleba po raz kolejny uczynił cud nie zważając na słabość wiary u jego proroka i napełnił dom ubogiej wdowy śmiechem pełni i weselem sytości. A ja chodziłem w majestacie powołania, jako Święty Pański…
Aż przyszła chwila, gdy Bóg postanowił mnie upokorzyć. Pewnego dnia dzieciak wrócił z podwórza, na którym bawił się z kolegami dziwnie osowiały. Godzinę później położył się na ziemi niedaleko progu i zasnął. Podszedłem do niego. Oddychał szybko i nienaturalnie, czoło miał rozpalone. Zawołałem jego matkę i przenieśliśmy go do pokoju na łóżko. Staraliśmy się schłodzić mu ciało zimną wodą, ale nie pomagało. Chłopiec zaczął rzucać się i majaczyć. W końcu matka przerażona złapała mnie za ubranie:
– Ratuj go, przecież jesteś prorokiem!
No tak, może byłem prorokiem, ale nie byłem medykiem! Panicznie przypominałem sobie różne sposoby zatrzymywania gorączki, a oddech chłopca coraz bardziej słabł. Aż w końcu całkiem ustał.
Kobieta wpierw niedowierzająco patrzyła na nieruchome ciałko syna, a potem zawyła w rozpaczy:
– To mój jedyny syn! Ratuj go!
– Twój syn nie żyje – wyjąkałem bezradnie. – Nic już nie uczynię…
Ale kobieta nie słuchała. Tuliła synka w ramionach kołysząc się gwałtownie. Nagle podniosła załzawioną twarz i rzekła z wyrzutem:
– Co ja mam z tobą, mężu Boży… Przybyłeś tutaj ze swym Bogiem i teraz On karze mnie za grzechy przeszłości. Gdybyś nie zjawił się, może żyłabym w ubóstwie, ale żyłabym spokojnie. Teraz, choć mam dostatek chleba, to nie mam tego, którego umiłowałam ponad życie! Jakież więc jest błogosławieństwo w przyjmowaniu proroka pod swym dachem? Tylko takie, że ciało jest nakarmione, a duch jest głodny – i zaniosła się płaczem. Słuchałem jej lamentu pełen poczucia winy, gdyż wiedziałem, że to nie ona zawiniła i nie ją Bóg chciał w swej łaskawości doświadczyć. A ja czułem się po raz kolejny upokorzony w swej bezradności.
W końcu zdecydowałem się.
– Daj mi swego syna.
Spojrzała na mnie pytająco. Nachyliłem się i wziąłem chłopca z jej łona. Stężałe ciałko przejmowało mnie chłodem, kiedy niosłem go do mojej izdebki na poddaszu.
– Co chcesz z nim uczynić? – dobiegł mnie zza pleców jęk. Nie odwracając się, odparłem:
– Zaufaj Bogu. Twój syn będzie żył.
Położyłem chłopca na łóżku i zamknąłem drzwi. Potem usiadłem obok i milcząc patrzyłem na ciemne włosy malca, półprzeźroczyste powieki zakrywające czarne źrenice, które tak często śledziły z zachwytem moje ruchy, gesty; rozchylone w śmiertelnej nieruchomości wargi, tak często zadające mi pytania o Boga, w którego wierzę, kraj z którego pochodzę. Taki byłem dumny, mogąc mu wystrugać z drewnianego kijka mieczyk, którym potem pokonywał oddziały uzbrojonych kolegów. Podniosłem do oczu jego dłoń. Granatowy siniak na przedramieniu czerniał gwałtownie. Czy naprawdę nic się nie da uczynić???
– Panie, Boże mój! – krzyknąłem, wznosząc oczy ku wypłowiałemu błękitowi za oknem. – Sprowadziłeś na Izrael klęskę suszy, gdyż na to zasłużyli. Ale ten dom posłuchał twego rozkazu i przyjął mnie pod swój dach… Czy i na tę wdowę, u której jestem gościem, chcesz sprowadzić nieszczęście, pozbawiając życia jej syna?
Cisza zadzwoniła w powietrzu. Upadłem na ciało chłopca i otuliłem go sobą.
– Przywróć, proszę życie temu chłopcu – szepnąłem. A potem czekałem.
Czekałem.
I nadal czekałem.
A chłopiec leżał tak nieruchomo i zimno, że aż mnie przejął trupi chłód. Podniosłem się i stanąłem w otwartym oknie. Słońce oblewało ziemię ciepłym oddechem, lecz za plecami ciemność pomieszczenia nasycona była chłodem śmierci. A ja stałem na granicy. Co powinienem uczynić? Czy mam wrócić do niego i obdarzyć go ciepłem życia?
– Panie – szepnąłem błagalnie, tuląc go powtórnie do siebie. – Daj znać, że jesteś Bogiem światła. Ożyw tego chłopca tak, jak zamierzasz ożywić naród Izraela. Proszę cię o to…
Po dłuższej chwili podniosłem się. Chłopiec milczał. I Bóg milczał. Dlaczego Boże milczysz? Przecież tyle razy dawałeś mi dowody swej łaskawości, czemu teraz jej poskąpiłeś?
A może przyczyna leży nie w tym domu, nie w Tobie… ale we mnie?
Może zapomniałem, że jedynie jestem twym sługą, że to nie naczynie jest ważne, lecz woda, która je wypełnia, więc moje wywyższanie się ponad innych nie ma żadnych podstaw, lecz winno być jedynie wywyższaniem Ciebie i Twego słowa, a ja zaniedbałem tego, więc dotykasz Swym świętym palcem najbliższego mi otoczenia, bym przejrzał i ukorzył się przed Tobą…
I ukorzyłem się nad ciałkiem chłopca i osłoniłem go ramionami, błagając Boga, by mnie dotknął karą, lecz oszczędził niewinnych ludzi.
– Błagam, Boże, przywróć mu życie.
Cisza.
Czy to moje ciało tak rozgrzało nieruchome członki dziecka? Czy drżenie mego ciała przejęło drganiem jego ciało? Z niedowierzaniem usłyszałem zachrypnięty szept:
– Wujku, zejdź ze mnie. Duszno mi…
A potem była radość. Radość wdowy, radość moja i radość Boga, który odzyskał we mnie syna. Z pokorną wdzięcznością przyjąłem słowa kobiety:
– Teraz poznałam, że jesteś mężem Bożym i słowo Pana naprawdę jest w ustach twoich.
Zamyśliłem się wspominając tamte chwile. Czy sytuacja nie powtórzyła się teraz? Czyż nie popadłem w dumę przed Achabem mogąc sprowadzić deszcz na jałową, wyschniętą ziemię Izraela? Czy nie powinienem na nowo zweryfikować moją postawę wobec Boga?
Otuliłem się płaszczem i zapłakałem. Nie jestem cudotwórcą, nie ja sprowadzam ogień i wodę z nieba, nie mnie należy się chwała i godności.
– Dosyć już, Panie, weź życie moje, gdyż nie jestem lepszy niż moi ojcowie – wyszeptałem w ciemność i zapadłem w ciężki sen bez snu.

Obudziło mnie czyjeś dotknięcie. Wpółprzytomny poderwałem głowę. Poczucie zagrożenia, jakie towarzyszyło mi przez ostatnie dni nakazało mej dłoni poszukać pod fałdami płaszcza sztyletu, choć rozespany wzrok ledwie rozpoznawał cokolwiek w najbliższej okolicy.
– Nie bój się – usłyszałem głos. – Przyniosłem ci posiłek.
Nade mną pochylał się człowiek w brunatnym płaszczu. Słońce wstające za nim okalało promieniami jego głowę, twarz ginęła w cieniu. Niecierpliwie przyjąłem bukłak z wodą. Płyn orzeźwiająco spłynął mi do gardła, zamknąłem oczy rozkoszując się jego świeżością. Gdy zaspokoiłem pragnienie zapytałem:
– Kim jesteś i kto cię tu przysłał?
Ale obok mnie już nie było nikogo. Zdumiony rozejrzałem się. Nawet śladu stóp nie było na piasku. Gdyby nie widok dzbana z wodą i upieczonego placka z figami, pewnie podejrzewałbym, że to sen. Ale placek był tak realistycznie smaczny, iż doszedłem do wniosku, że to nikt inny nie mógł być, tylko anioł od Boga. Tylko dlaczego mnie zostawił? Dlaczego nie dał mi żadnej wskazówki od Pana? Przecież nie będę siedzieć wieki pod tym krzakiem!
Tymczasem dzban już świecił pustką, okruchy placka skrzętnie wyzbierane spomiędzy ziaren piasku zniknęły w mych ustach, a ja nadal nie miałem przed sobą żadnego celu. I nie było nikogo, kto by objaśnił mnie o tym dokładnie. Cóż mogłem zrobić, jak nie położyć się na powrót pod jałowcem i zasnąć?

Zapadał już zmrok, kiedy anioł przyszedł po raz drugi. Dotknął mnie i rzekł:
– Wstań, posil się.
Poderwałem się. Tym razem postanowiłem nie wypuścić posłańca bez dodatkowej informacji.
– Wybacz, Panie – zawołałem w ślad za odchodzącym. – Racz mi powiedzieć, co mam dalej uczynić?
Anioł obejrzał się.
– Powiedziałem ci, posil się. Masz przed sobą daleką drogę.
– Ale dokąd? – zawołałem zrozpaczony. – Nie wiem, gdzie mam się udać!
Ale anioł rozpłynął się w czerni nocy. Próbowałem pobiec za nim, ale na darmo. Wróciłem więc do krzewu, pod którym leżał anielski posiłek, dzban wody i placek figowy.
– Daleka droga – wymruczałem posilając się. – Nie na wiele wystarczy tego placka, chyba, że Bóg zamierza codziennie przysyłać mi anioła z posiłkiem. Następnym razem nie puszczę go tak łatwo. Musi mi powiedzieć, gdzie mam się udać. Czy na północ, do Izraela? Ale tam czeka na niego rozgniewana Izabel… w takim razie w dalszym ciągu na południe. Tylko dokąd? Do Egiptu? Do kraju psiogłowców, z którego uciekali ojcowie, on ma teraz skierować swe kroki? Rozejrzałem się bezradnie. Dlaczego Boże milczysz?
Naraz ogarnęła mnie taka desperacja, że aż zawziąłem się w swym uporze. Skoro ty, Panie nie chcesz przyjść mi powiedzieć, w takim razie ja pójdę do ciebie! Wejdę na górę Horeb, na której spotkałeś się z ojcem Mojżeszem i tak długo będę tam cię błagał, aż objawisz mi swą wolę!
Poderwałem się i ruszyłem w stronę góry Bożej Horeb. A wspomnienia napływały do mnie wartkim strumieniem…

– Przygotuj mi prowiant na drogę. Dziś wracam do Izraela.
Eliasz wypowiedział to całkiem spokojnym głosem, choć jeszcze godzinę temu drżał z emocji po niezwykle jasnym i wyraźnym śnie. Pan ukazał mu się pośród szumiących zielonych drzew i rzekł do niego: Idź, pokaż się Achabowi, gdyż chcę spuścić na ziemię deszcz. Eliasz długo leżał na łóżku próbując sycić się wciąż na nowo przeżytym zielonym, deszczystym snem, a potem zszedł na dół, by pożegnać się ze swoją żywicielką.
– Wujku, czy mogę z tobą iść?
Malec podbiegł do niego i położył mu na kolanach głowę. Eliasz pogłaskał go serdecznie po włosach, a potem uśmiechnął się.
– Nie, smyku, jesteś potrzebny swojej mamie. A ja jestem potrzebny wielu ludziom, którzy teraz umierają z pragnienia w Izraelu. Pan postanowił spuścić deszcz na ziemię.
I poszedł. A mijane krainy napełniały go swym widokiem tak przejmującym bólem, że nie zatrzymywał się nigdzie. Tak dotarł do Samarii, gdzie z wielkim zdumieniem zobaczył oddział ludzi, na których czele jechał Obdiasz. Ten, gdy tylko rozpoznał Eliasza, zeskoczył z konia i objął go serdecznym uściskiem.
– Eliaszu, myślałem, że nie żyjesz! Trzy lata szukałem cię, miałem nadzieję, że ukryję cię tak, jak udało mi się ukryć po pieczarach stu innych proroków, a nie mogłem cię odnaleźć! Gdzie się podziewałeś?
– Pan ukrył mnie nad potokiem Kerit, a potem u pewnej wdowy w Sarepcie. Ale teraz nakazał mi, abym spotkał się z Achabem. Dlatego proszę, idź do niego i przekaż mu, że chcę się z nim spotkać.
Obdiasz przerażony chwycił się za głowę.
– Eliaszu, chyba chcesz mnie pozbawić życia! Jako żyje Pan, twój Bóg, że nie ma narodu ani królestwa, do którego by nie posyłał mój pan, aby cię tam szukano, a gdy mówiono: Nie ma go tu, to odbierał przysięgę od królestw i od narodów, że cię nie znaleziono. A teraz ty powiadasz: Idź, powiedz swemu panu: Oto Eliasz! Przecież wiem, że jesteś prorokiem Pana, więc jeśli Bogu umyśli sobie, by cię porwać i zanieść na miejsce, którego nie znam, wtedy Achab nie znalazłszy ciebie, zabije mnie, sądząc, że się z niego naśmiewam!
– Jako żyje Pan Zastępów, przed którego obliczem stoję, że jeszcze dziś mu się pokażę – odrzekł uspokajająco Eliasz. Obdiasz więc zawrócił i w wielkim pośpiechu powiadomił króla, że prorok Eliasz, ten, który przepowiedział wielką suszę, pragnie spotkać się z nim dziś na granicy Samarii.
Achab ujrzawszy wysoką, sękatą postać przepasaną skórzanym pasem, z narzuconym na ramiona płaszczem z wielbłądziej sierści, wspomniał na upokorzenie długoletnich poszukiwań i zawrzał gniewem:
– Czy to ty jesteś, sprawco nieszczęść w Izraelu? Dobrze, że zjawiłeś się, zaraz nakażę moim żołnierzom, by cię wbili na pal!
– Nie ja sprowadziłem nieszczęście na Izraela – odparł spokojnie Eliasz – lecz ty i ród twojego ojca przez to, że zaniedbaliście przykazania Pana. Wbijesz mnie na pal, to nie będzie nikogo, kto odwróciłby plagę, jaka nęka ten kraj.
Achab zmielił w ustach przekleństwo, ale zdawał sobie sprawę ze swej bezsilności. I tak już wszędzie w kraju szeptano, że to król jest przyczyną suszy, gdyż wypędził z dworu posłańca Bożego.
– Co mam robić? – zapytał po dłuższej chwili. Na to Eliasz odparł:
– Zgrzeszyłeś przeciwko Bogu kłaniając się Baalom, stawiając świątynie Aszerom na zalesionych wzgórzach. Odwróciłeś serce Izraela od Jedynego Boga, sprowadziwszy proroków obcych bogów. Dlatego Pan nakazuje ci: Poślij teraz i zgromadź do mnie całego Izraela na górze Karmel oraz owych czterystu pięćdziesięciu proroków Baala i czterystu proroków Aszery, którzy jadają u stołu Izebel. Tam objawię swoją chwałę.
Achab dłuższą chwilę patrzył na niego. Farbowana na etruską modę broda trzęsła mu się z ukrytej złości, ale pohamował się. Zawrócił konia i pognał w skok przed siebie. Jeszcze na chwilę zatrzymał się i zawrócił:
– Na górze Karmel?
– Tak.
– Cały Izrael?
– Tak, cały Izrael.
– A po co ci prorocy Aszery i Baala?
– Czy chcesz, by deszcze powróciły do Izraela? – odparł pytaniem na pytanie Eliasz. Achab zakrzyknął na wojskowych i zniknął w tumanach suchego kurzu. A Eliasz spokojnie skierował się na północ.

Szedłem już dziewiąty dzień przez pustynię, z oddali mijając karawany, zaglądając dla wypoczynku w cień drzewiastych oaz. Mimo, że anioł nie pojawił się więcej, dziwnie nie czułem głodu. Raczej z nudów, niż z braku jedzenia żułem kiście napotykanych daktyli, czy żółto-brązowe owoce granatu. Czy to była zasługa anielskiego posiłku? Nie wiedziałem. Czułem jednak, że Bóg ma dla mnie szczególne zadanie, o którym dowiem się dopiero na górze Horeb, do której zmierzałem.
Krajobrazy, które przede mną się rozpościerały zaczęły przypominać mi zalesione wzgórza Libanu. Przede mną zaczynała się pustynia Paran, bardziej górzysta, niż pustynia Sin, którą opuszczałem.
Spojrzałem na mijane wzniesienie. Równie wysokie, co Karmel. I równie pokryte zielenią, opadającą łagodnie w doliny Akko, Dor i Szaronu. Karmel – „Winnica Boża” zgromadził wtedy u swego podnóża całe winne grono Izraela. I tam miała stanąć tłocznia wyroku Pańskiego. Kto będzie gronem przeznaczonym na gniew, a kto na ocalenie? Nie wiedziałem, lecz deszcz nie mógł spaść bez ostatecznego Bożego werdyktu. A ja miałem być Bożym narzędziem pomiaru sądu nad ludem Izraela.

Szmer i gwar zebranego narodu powoli się uspokajał. Wszystkie oczy były skupione na zebranych na szczycie góry kapłanach. W porannym słońcu błyszczały ozdoby na szacie Achaba, bieliły się tuniki proroków Aszery, kręciły się niespokojnie brunatne torsy kapłanów Baala o wygolonych głowach, przepasanych na biodrach purpurowymi przepaskami. Pośród nich, jak pierwotny głaz stał Eliasz. Wiatr rozwiewał mu długie, posiwiałe już lekko włosy, czarna broda opadała mu na szatę przepasaną skórzanym pasem. Wsparty na sękatej lasce przyglądał się w milczeniu kłębiącemu się u podnóża góry tłumowi.
Lud wybrany przez Jahwe. Błogosławiony, a tyle razy przeklęty z powodu zatwardziałości serca. Światłość wśród narodów, przykrywana korcem zabobonów i pogańskich wierzeń. Podniósł laskę do góry, jak Mojżesz nad wzburzonym Morzem Czerwonym.
– Ludu Izraela! – zawołał donośnym głosem. – Jak długo będziesz kuleć na dwie strony? Oto tutaj stoją przed wami prorocy Baala i Aszery, stoję również i ja, prorok Boga Jedynego. Jeżeli Pan jest Bogiem, idźcie za nim, a jeżeli Baal, idźcie za nim!
Odpowiedziała mu cisza. Wszyscy patrzyli na jego wzniesione ręce. Nikt się nie poruszył.
– Ja jeden tylko pozostałem jako prorok Pana, proroków Baala zaś jest czterystu pięćdziesięciu. Czy boicie się ich bogów tylko dlatego, że jest ich więcej? Czy mają potężniejszą moc od Pana, Boga Izraela który jest Jeden? Słuchaj, Izraelu, Pan jest Bogiem, Pan jedyny!
– Szemma Israel – wyrwało się z niektórych ust, ale i one zamilkły spłoszone i zastygły w oczekiwaniu. Eliasz opuścił dłonie. Nadszedł czas próby. Odwrócił się do niespokojnych proroków Baala i silnym, zdecydowanym głosem nakazał:
– Niech dadzą nam tutaj dwa cielce. Jeden cielec będzie dla Pana, drugi dla Baala. Pozwalam wam jako pierwszym wybrać sobie cielca. Poćwiartujecie go i złożycie na ofiarę dla swego boga. Nie wolno wam jednak podkładać ognia.
– Dlaczego my mamy uczynić to jako pierwsi? – nieufnie zapytał jeden z proroków.
– Gdyż was jest więcej – uśmiechnął się Eliasz i odwrócił się tyłem. Kiedy jednak nastąpiło przygotowywanie ofiary, bacznie obserwował, czy nie próbują jakiś świątynnych sztuczek.
– Jak mamy złożyć ofiarę, skoro nie mamy możliwości użycia ognia? – zapytał młodziutki kapłan w białej tunice.
– O to niech zatroszczy się już wasz bóg – roześmiał się Eliasz, a potem spoważniał. – Szanse będą równe. Ja również nie podłożę ognia pod ofiarę dla mojego Boga. To nie będzie walka stronnictw kapłańskich. To będzie walka Bogów.
W głębokiej ciszy zbudowano ołtarz dla Baala. Krwawiące części cielca legły na drwach, krew barwiąc kamienie wsiąkała w trawę. Eliasz odwrócił się do ludu:
– Teraz kapłani Baala i Aszery będą wzywać swoich bogów. Potem ja zbuduję ołtarz i będę wzywał imienia Bożego. Ten zaś Bóg, który odpowie ogniem, ten zaiste jest Bogiem.
I odpowiedział cały lud:
– Dobrze, niech tak będzie.

Rozpoczęło się misterium. Wpierw zawodzący śpiew poniósł się dalekim echem na sąsiednie szczyty, a potem w głos uderzyły piszczałki i bębny. Czterystu proroków Aszery w rytmie muzyki wiło się jak w opętaniu wokół ołtarza, twarze zaczęły im czerwienieć z wysiłku. Eliasz nieczuły na zapał, jaki okazywali przyglądał się uważnie, czy w zamieszaniu któryś z nich nie podłoży ukradkiem ognia. Po godzinie rytualnego tańca przyniesiono płyn w rzeźbionych konwiach, którym napojono wyczerpanych kapłanów. Widać, płyn miał właściwości odurzające, gdyż ci, którzy leżeli już u stóp ołtarza podnieśli się i zaczęli tańczyć na nowo. Lud zniecierpliwiony zaczął się wiercić. Nie było żadnego odzewu ze strony bożka. Prorocy Baala także zaczęli się niepokoić. Jeden po drugim przyłączali się do tanecznego korowodu wokół ołtarza. Biało-brunatny wieniec postaci rozbrzmiał jękiem, który uderzył w niebiosa:
– Baalu, wysłuchaj nas! Baalu, usłysz nas!
Eliasz założył ręce na ramionach.
– Krzyczcie głośniej! – zaśmiał się, rozbawiony bezskuteczną gorliwością kapłanów. – Może was nie słyszy? Już południe nastało, ale może jeszcze śpi? Wołajcie, niechże się obudzi!
Prorocy spojrzeli na niego ze wściekłością. Jak ten pies może tak drwić z ich boga! Gdyby nie było tego tłumu, rozprawili by się z nim odpowiednio! W dłoniach niejednego kapłana błysnął nóż. Długimi nacięciami, zaciekłymi ruchami kaleczyli swoje ciało, a odurzone narkotykiem zmysły skupiły się tylko na jednym:
– Baalu, usłysz nas, wysłuchaj nas! Ześlij ogień i pochłoń ofiarę, którą dla ciebie złożyliśmy!
Gdy pokrwawione, zmęczone ciała zaczęły pokładać się na ziemi, podrywał ich śmiech Eliasza:
– Wszak Baal jest bogiem, niemożliwe jest, by was nie wysłuchał. Może się zamyślił? Albo jest czymś zajęty, a może udał się w drogę? Wołajcie głośniej, może wam odpowie!
Wreszcie jeden z proroków nie wytrzymał napięcia i rzucił się w stronę Eliasza. Straże stojące przy królu, nie pytając o zgodę przytrzymały go, gdy ten szarpiąc się, wył w stronę proroka:
– Nawet twój bóg nie potrafi z kamienia wydobyć ognia! Pokaż na co ciebie stać!
– Mój Bóg potrafi i z wody ogień wydobyć – odparł spokojnie Eliasz. Potem odwrócił się w stronę tłumu i zawołał, wznosząc ręce do góry:
– Oto ujrzeliście bezsilność bożków, którym służycie wy i wasze dzieci. Czy nadal chcecie im służyć? Czy nie wystarczy wam tego widowiska?
Izrael milcząc obserwował go. Niejeden zaczął badać swoje serce i w skrusze opuszczał oczy na ziemię.
– Przystąpcie do mnie – rzekł Eliasz. Ludzie zaczęli wspinać się po zboczu góry. Wtedy Eliasz wziął dwanaście kamieni i każdy nazywając imieniem synów Jakuba postawił na miejscu zburzonego ołtarza Pana. Następnie wykopał rów dookoła o pojemności dwóch miar zboża. Cisza towarzysząca jego działaniu świadczyła o uważnej obserwacji, jakiej wszyscy się poddali. Eliasz ułożył drwa, poćwiartował cielca i ułożył na drwach i położywszy go na ołtarzu rzekł do zebranych ludzi:
– Napełnijcie cztery wiadra wodą i wylejcie je na ofiarę całopalną i na drwa.
Kiedy to uczynili, kazał to powtarzać dopóty, dopóki rów nie zapełnił się wodą.
– Po co to czynisz? – zapytał w końcu król.
– Czy nie powiedziałem, że mój Bóg potrafi i z wody skrzesać ogień? – odparł spokojnie. Potem rzekł:
– Wystarczy. Niech prorocy Baala odsuną się. Ich odór nie jest miłą wonią dla mojego Boga.
Spojrzał w stronę chylącego się ku zachodowi słońca. Teraz jest odpowiedni czas, czas składania ofiary wieczornej. Nastała pora, by Bóg otrzymał pierwszą od wielu lat świętą ofiarę.
Eliasz ukląkł i podniósł twarz ku niebu.
– Panie, Boże Abrahama, Izaaka i Izraela! – zawołał głośno. – Niech się dziś okaże, że Ty jesteś Bogiem w Izraelu, a ja twoim sługą i że według twego słowa uczyniłem to wszystko.
Gdy jeszcze mówił te słowa, oto gwałtowny wicher powiał i przygiął ludzi do ziemi. Krzyk zaskoczenia przetoczył się po tłumie, a zaraz potem podniósł się zalękniony szmer. Wszyscy drżeli w oczekiwaniu.
– Odezwij się, Panie! – Eliasz wzniósł ręce wysoko. – Odpowiedz mi, a niech ten lud pozna, że Ty, Panie, jesteś Bogiem prawdziwym! Okaż, że masz moc, która potrafi nie tylko przyjąć tę ofiarę, ale i odmienić ich serca! Okaż Panie moc w Izraelu!
Głośny trzask i oślepiający błysk poraził stojących ludzi tak, że upadli na ziemię. Na ołtarz spadł z przeraźliwym świstem ogień i pochłonął ofiarę. Znad kamieni podniósł się obłok pary wodnej i rozpłynął się w powietrzu. Kiedy ludzie podnieśli się, na ołtarzu widać było tylko zwęglone szczątki cielca leżące na parujących od gorąca kamieniach.
Lud zawołał w wielkim uniesieniu:
– Pan jest Bogiem, Pan jest Bogiem!
Eliasz otworzył oczy na chwilę oślepione blaskiem płomieni. Stało się. Pan okazał swoją moc. Ale on jeszcze nie dopełnił swojej misji. Nadal jest probierzem Bożej sprawiedliwości. Podniósł się i wskazał na przerażonych proroków Baala i Aszery.
– Pochwyćcie proroków Baala, niech nikt z nich nie ujdzie.
Straże otoczyły kapłanów, bardziej chroniąc ich, niż pilnując, gdyż tłum w gorączce pragnął ich rozerwać gołymi rękami. Wtedy Eliasz nakazał sprowadzić ich nad potok Kiszon i zabić. Tryumf jego był dzisiaj zupełny. A król patrzył na to milcząc. Eliasz podszedł do niego.
– Bóg objawił swoją moc, królu Achabie. Czy nawrócisz się do niego, ty i twoja małżonka?
– Bóg na razie okazał, że potrafi zabijać. Nieważne, czy suszą, czy twoimi rękami. Niech okaże jeszcze, że potrafi dać życie. Sprowadź upragniony deszcz.
Eliasz spojrzał na niego.
– Dla Pana dawać ogień, czy wodę, to rzecz bez różnicy. Wstań, jedz i pij, gdyż zakończyła się posucha. Już słychać szum ulewnego deszczu.
Achab rozejrzał się i rzekł z ironią:
– Czy deszcz spadnie równie gwałtownie jak i ogień? Bo jak na razie nie widać nawet jednej chmurki na niebie.
– Gwałtowność zabija, łagodność ożywia. Dam ci znać, kiedy będziesz mógł się cieszyć wodą w obfitości.
I poszedł na szczyt Karmelu, a sługa jego poszedł za nim.
Milcząc wspinali się na stok góry, aż w końcu sługa nie wytrzymał i zapytał:
– Panie, czy teraz będzie deszcz?
– Tak.
– Czemu dopiero teraz? Czemu Bóg zwlekał trzy i pół roku?
– A czemu lud przez tyle pokoleń zwlekał z okrzykiem, który dopiero dziś rozbrzmiał na tej górze?
– Bo lud był zatwardziały i bardziej miłował oszustwo Baala, niż Boga…
– I tak i nie – Eliasz zatrzymał się na chwilę i odwrócił się do niego. – Prawdziwa miłość wymaga cierpliwości i doświadczenia. Potrzebuje wzlotów i upadków. Jedynie cierpliwość może doprowadzić miłość do takiego uniesienia, że podźwignie człowieka z dna grzechu i odstępstwa. A doświadczenie pozwoli zaufać miłości, że ona zawsze człowieka odnajdzie, nawet na największym dnie. Rozumiesz?
– Nie, panie. Wyjaśnij mi, proszę…
– Pytasz, czemu Bóg zwlekał z błogosławieństwem tyle lat. A ja pytam, po co potrzebne było tyle lat, by wreszcie lud uświadomił sobie, że jedynie w Bogu jest ucieczka i ostoja życia. Czemu Bóg pozwolił, by przez wiele lat ludzie odczuwali niedostatek? Odpowiem ci. Gdyż bez tego uczucia nie byłoby doświadczenia, nie byłoby nawrócenia, bo nie byłoby potrzeby. Dlatego Bóg, mimo, że kocha swój lud, pozwolił na trzy i pół roku doświadczeń, jak bardzo potrzebna jest człowiekowi Boża miłość. A ona posiada jedną, najcenniejszą zaletę. Cierpliwość. A my musimy się tego od Boga uczyć.
To rzekłszy Eliasz odwrócił się i wskazał na rozpościerające się w oddali morze.
– Jeśli zobaczysz na horyzoncie chmury, daj mi znać.
Sam zaś poszedł w kierunku postawionego ołtarza. Dotknął ciepłych kamieni i ukląkł tak nisko, że twarz schował między kolanami.
– Panie – szepnął pokornie. – Tyle lat uczyłeś mnie cierpliwości, a nadal nie potrafię jej odkryć w swoim charakterze. Nie jestem lepszy od tych, których doświadczyłeś posuchą. A jednak to mnie wybrałeś na proroka, który ma sprowadzić deszcz na jałową ziemię. Proszę, ze względu na serca, które świeżo nawróciły się do Ciebie, okaż swoją łaskę…
– Nic nie widać! – dobiegł go okrzyk sługi. Eliasz zamknął oczy i modlił się gorliwiej. Kroki sługi zbliżyły się i usłyszał nad sobą głos:
– Panie, nie ma tam nic.
– Powtórz to siedem razy! – zawołał Eliasz przez zaciśnięte zęby. – Cierpliwość, tego mamy się uczyć przy wypowiadaniu swych próśb!
Sługa zakłopotany odszedł na skraj urwiska. Dłuższą chwilę wypatrywał, aż w końcu wrócił do Eliasza.
– Nie ma nic – rzekł i ponownie wrócił na urwisko.
– Boże moich ojców – modlił się Eliasz. – Ty chcesz, abyśmy naśladowali tych, którzy przez wiarę i cierpliwość stali się dziedzicami obietnic. W Tobie jest bogactwo dobroci i cierpliwości, i pobłażliwości, nie zważając na nasze grzechy prowadzisz nas do upamiętania. Chwała ci Panie, Boże, Królu nasz…
– Nie ma nic!
– …że w swej łaskawości zapominasz o naszych upadkach i wiedziesz nas droga doskonałą. Odpuść proszę swemu ludowi. Odpuść nam, że zbuntowaliśmy się przeciwko Tobie i nie słuchaliśmy głosu Pana, Boga naszego, by postępować według jego wskazań, które nam dał przez swoje sługi, proroków.
– Nadal nie ma nic…
– Cały Izrael przekroczył twój zakon i odwrócił się, by nie słuchać Twojego głosu. Dlatego rozlała się nad nami klątwa i przysięga, zapisana w zakonie Mojżesza, sługi Bożego, bo zgrzeszyliśmy ciężko przeciwko Bogu. Ale teraz Panie okaż głębię swej miłości i obdarz swój lud dawno upragnionym błogosławieństwem deszczu…
– Panie, nadal nic nie widać…
– Panie, twój lud umiera, gdyż brak mu poznania ciebie. Rozjaśnij nad nim swe oblicze, okaż mu miłość, ześlij deszcz…
– Jest, Panie, jest! – uradowany głos sługi dobiegł go z oddali. Podniósł głowę i zobaczył, jak ten machając rękami zbiega po urwisku. – Na horyzoncie widać chmurkę wielkości dłoni, ale zbliża się gwałtownie. Panie, będzie deszcz!
Eliasz poderwał się i pogonił na dół do obozu Achaba.
– Zaprzęgaj! – wydyszał chwytając za uzdę koni. – Zaprzęgaj i jedź, aby cię ulewa nie zaskoczyła!
A kiedy pierwsze krople ciężkiego dżdżu spadły na ziemię, Eliasz biegł radośnie przez królewskim rydwanem, a konie nie potrafiły mu dorównać w biegu…

Czterdziesty dzień. Na horyzoncie zamajaczyło wzniesienie Horebu. Przeciskając się przesmykami w skalnych wzniesieniach zbliżyłem się do podnóża świętej góry, a im bliżej podchodziłem, tym bardziej trwożyłem się w swoim wnętrzu. Kim jestem, że odważam się na taką zuchwałość? Wszak to, co czynię, nie wypływa z Bożego rozkazu, wręcz przeciwnie, jest objawem mojej samowoli. Nie dostałem przecież polecenia, by się tutaj stawić. Nie dostałem żadnego polecenia. Może powinienem był nadal czekać tam, na pustyni, pod krzewem jałowca, aż anioł zechce przyjść i objawić mi wolę Najwyższego? Może oprócz buntu, objawiam dodatkowo ducha niecierpliwości? Może właśnie Bóg tego mnie cały czas uczy, szlifując na kamieniach potoku Kerit, Sarepty, Karmelu? Czy nauczy mnie cierpliwości na Górze Horeb?
Szczyt góry był przeraźliwie pusty. Rozrzucone pomiędzy wyrwami w skale kamienie raniły moje stopy, osuwały się z głuchym hurgotem w dół. Stanąłem na szczycie i spojrzałem w górę. Było pogodnie, ale w oddali gromadziły się ciemne chmury. Widać, wygłodniałe niebo próbowało zaspokoić nienasyconą ziemię deszczami w obfitości. Musiałem poszukać jakiegoś schronienia, aby nie przemoknąć do suchej nitki.
Kilkanaście metrów niżej znajdowała się mała pieczara, mogąca pomieścić troje ludzi. Schowałem się tam, otuliłem płaszczem i czekałem. Deszcz zaczął szeleścić po skałach, monotonny dźwięk skłaniał mnie do oparcia głowy na ramionach, którymi oplotłem kolana. Nawet nie zauważyłem, kiedy zasnąłem.
Wtedy, znienacka wyrwał mnie ze snu Głos. Był mocny i zdecydowany. Zapytał:
– Co tu robisz, Eliaszu?
Podniosłem głowę i wpółprzytomny rozejrzałem się. Czyżby ktoś mnie śledził? Czy żołnierze królowej Izabel odnaleźli właśnie moją kryjówkę? Czy to już koniec?
W pieczarze było ciemno, ale przede mną jaśniało szaro granatowe niebo. Nie było nikogo. Czyj więc głos słyszałem? Czyżby Pan mnie tutaj znalazł? Zadrżałem i szukając w naprędce odpowiedzi, wyjąkałem:
– Gorliwie stawałem w obronie Pana, Boga Zastępów, gdyż synowie izraelscy porzucili przymierze z Tobą, poburzyli Twoje ołtarze, a Twoich proroków wybili mieczem.
Cisza. Nawet deszcz przestał padać. Co tu robisz, Eliaszu? Przecież wiesz, Panie. Uciekam, bo chcą mnie zabić. Nikt nie staje w mojej obronie, zostałem sam jeden. Umrę, choć jestem prorokiem. A nawet fakt, że jestem prorokiem wystawia mnie na niebezpieczeństwo. Mało to Twoich proroków zabijano w przeszłości?
– Co tu robisz, Eliaszu?
– Panie, pozostałem tylko ja sam – wykrzyknąłem z żałością. – Lecz i tak nastają na moje życie, aby mi je odebrać!
Czy to była odpowiedź? Na pewno nie. Ale w mojej udręczonej duszy kołatała tylko jedna myśl. Cóż z tego, że jestem prorokiem, cóż z tego, że Pan powołał mnie, bym czynił w jego imieniu cuda. Jestem tylko człowiekiem, którego straże mogą wywlec w środku nocy, spętać i wrzucić do lochu i nie stanie w mojej obronie nikt! Mogą pozbawić mnie jedzenia, picia, mogą dręczyć mnie i torturować, mogą przerzynać piłą, a Ty, Panie zajmiesz się ratowaniem kolejnych odstępców!
– Wyjdź i stań na górze przed Panem – dobiegł mnie Głos nasycony burzową głębią.
Tylko tyle. Wyjdź i stań. A ja siedziałem nieruchomo porażony w swoim wnętrzu. Pan przyszedł do mnie! Przeklęta godzina, w której okazałem hardość i desperację. Cóż znaczy być w rękach marnego człowieka, gdy wpadasz w ręce Wszechmocnego? Straszny On i potężny, niezmierzona jest Jego moc. Góry przed nim się trzęsą, pagórki skaczą jak barany, wody zawracają, niebiosa się rozstępują… jak ja mogłem pokusić się, by wystawiać Boga na próbę? Jak mogłem być tak nierozumny??

Nieporadnie, jak nowonarodzone cielę, chwiejąc się na nogach i podpierając rękami Eliasz wyszedł na zewnątrz. Nie śmiał oczu podnieść w górę, oczekując błyskawicy, która uderzy we niego tak, jak uderzyła w ołtarz na górze Karmel. I jakby w odpowiedzi na jego oczekiwanie, szafirowy granit nieba wzburzył się nagle kłębiastymi chmurami, które gnane przez potężny wicher, wirowały w opętańczym tańcu. Upadł na ziemię i złapał się skalnego ostrowu, co trząsł się i drżał, jakby miał za chwilę wyrwać się z ziemi i poszybować wraz z odłamkami skał, które furkotały wokół niego, szarpane i podrywane przez szalejący wicher. A on leżał przerażony, błagając Boga, by odpuścił mu winy, by nie zabijał go za jego zuchwałość.
Ale nikt go nie słyszał.
W tym wichrze nie było nikogo, kto by go usłyszał.
Jego rozbiegane myśli skupiły się na jednym. Wołaj do Pana w każdej chwili, gdyż wierny jest i gorliwy w odpuszczaniu… wspomniał na modlitwę Mojżesza, który w tym samym miejscu spotkał Wszechmocnego i wargi same zaczęły gorliwy szept:
– Panie, Boże miłosierny i łaskawy, nieskory do gniewu, bogaty w łaskę i wierność, zachowujący łaskę dla tysięcy, odpuszczający winę, występek…
Nagle skały, na których leżał, zatrzęsły się z mocą. Trzask łamanych kamieni i huk otwieranych przepaści ogłuszył go i wprowadził w tak wielkie przerażenie, że chciał nie patrząc na nic zbiec z góry i uciekać jak najdalej. Udało mu się nawet podnieść, ale upadł na powrót. Ziemia tańczyła pod nim, ciemna linia nieba kołysała się w oczach. Pomyślał z lękiem, że głos, który obiecał mu spotkanie z Panem, zapewne mówił o spotkaniu na sądzie, i że oto właśnie rozpoczyna się nad nim sąd. Zaraz zjawią się anieli z wagą, na której odmierzą jego niecierpliwość, brak wiary, zadufanie, a potem roztworzy się czeluść piekielna i Eliasz wpadnie w nią na śmierć, na zatracenie… I prawie widząc gorejące płomienie wydobywające się z poruszonych skał, podniósł się na rękach i krzyknął w podskakującą i falującą przestrzeń:
– Panie!…
Ale nikt mu nie odpowiedział.
W tym trzęsieniu nie było Boga.
Za to płomienie, które widział w swojej piekielnej wizji pojawiły się naprawdę. Ogarnęły go, jakby trafił do rozpalonego pieca ognistego. Z sykiem wydostawały się z pęknięć, wznosiły się pod niebiosa. Chwycił w dłonie płaszcz, zalękniony, że materiał zajmie się od nich i ogarnie go pożogą. Chciał biec, lawirując pomiędzy płomieniami, kiedy nagle ujrzał coś niewyobrażalnie zdumiewającego. Oto ze szczytu góry, wolno i jakby z dostojeństwem zaczął zbliżać się do niego potężny słup ognia. Płomienie splatające się ze sobą purpurowymi językami jednocześnie rozrastały się i kurczyły, sprawiając wrażenie jakiegoś drapieżnego zwierzęcia. Patrzył na to i czuł, jakby on sam był obserwowany z wnętrza ognia. Pomyślał, że to niechybnie Pan i że to obłok Szekiny pożerający wrogów Izraela. Już miał się pokłonić nisko, kiedy nagle, nieoczekiwanie dla niego ogień rozproszył się i zapadła cisza.
W tym ogniu nie było Pana.
Z uspokojonego powietrza, z nieruchomej ziemi podniósł się łagodny, cichy wietrzyk. Powiew niosący zapach nardu i migdałowca owionął go, przynosząc ukojenie dla zmęczonych zmysłów. Zamknął oczy i wdychając głęboko chłodne, rześkie powietrze szepnął:
– Pan jest pasterzem moim, niczego mi nie braknie. Na niwach zielonych pasie mnie, nad wody spokojne prowadzi mnie, duszę moją pokrzepia. Choćbym nawet szedł ciemną doliną, zła się nie ulęknę, boś Ty ze mną… Panie, tyś jest Miłość. Cierpliwa i pełna łagodności…
I pokłonił się Eliasz do samej ziemi. A Głos po raz kolejny zapytał:
– Co tu robisz, Eliaszu?
Nakrył głowę połą płaszcza i spod tego ukrycia powtórzył swe słowa, ale brzmiały one już inaczej. Pełne były ufności i oddania, pełne słodkiego uczucia dziecięcego zaufania.
– Gorliwie stawałem w obronie Pana, Boga Zastępów, gdyż synowie izraelscy porzucili przymierze z tobą, twoje ołtarze poburzyli, a twoich proroków wybili mieczem. Pozostałem tylko ja sam, lecz i tak nastają na moje życie, aby mi je odebrać.
Powiew ocieplił się, jakby nasycił się słonecznym ciepłem. I Eliasz usłyszał pełne miłości słowa:
– Idź, Eliaszu i udaj się w drogę powrotną na pustynię damasceńską. A gdy tam dojdziesz, namaścisz Chazaela na króla nad Aramem. Jehu, syna Nimsziego, namaścisz na króla nad Izraelem, Elizeusza zaś, syna Szafata, z Abel-Mechola, namaścisz na proroka na twoje miejsce. Gdyż, kiedy nadejdzie odpowiedni czas, zabiorę cię do siebie. I wejdziesz do mnie w tym, co cię tak niedawno przerażało, w ogniu, wichrze i trzęsieniu ziemi. Ale zawsze będzie ci towarzyszyć łagodny powiew. Zawsze będę z tobą.
A Eliasz z łagodną cierpliwością pochylił się w niemym posłuszeństwie i zszedł z Góry, na której objawiła mu się Boża, pełna cierpliwości Miłość. I skały już tak nie raniły, ani droga nie wydawała się tak trudna, gdyż łagodny powiew torował przed nim drogę.