Najwyższa cena

Purpurowe słonce powoli opuszczało ognistą głowę nad doliną Arnonu zapalając krwawą poświatę na dziedzińcach pałacu w Kir-Chareszet. Beczenie stad spędzanych z pastwisk mieszało się z pokrzykiwaniem żeńców wracających z pol. Zapadał wieczór, ale nie dawał obietnicy wypoczynku. W całym królestwie panował niepokój. Mieszkańcy dobrze pamiętali niedawno odbytą wojnę z amorejczykami, w wyniku której utracili całą ziemię aż po Arnon. Wiele rodzin utraciło swoich bliskich, w naprędce odbudowywano spalone domostwa. Klęska była ogromna. Pieśniarze opowiadali o niej zawodząc przy tym tak, że słuchające ich kobiety szlochały, zaś młodzieńcy zaciskali zęby i pięści, pragnąc wziąć odwet za uczyniony pogrom. Nie było jednak do tego sposobności. Dochodziły słuchy, iż od południa zbliża się naród, który swoją liczebnością począł zagrażać osiadłym plemionom. Ludzie spodziewali się kolejnej groźby najazdu.
Balak, król Moabu, co dnia wysyłał zwiadowców. Z tego, co do tej pory usłyszał, był to lud, który wyrwał się z niewoli egipskiej i kierował się w stronę Kanaanu. Przeszli przez pustynię Paran i obecnie zbliżają się do granic Edomu. Jeśli przejdą przez ten kraj – następna granica będzie ich, a wiedział nazbyt dobrze, że po ostatnich walkach z Sychonem naród jest wycieńczony.
– Panie! Przybył posłaniec!
Król zerwał się. Do sali wbiegł człowiek i upadł do nóg Balakowi.
– Mów – zniecierpliwiony władca kopniakiem podniósł leżącego. – Jakie wieści?
– Izraelici ominęli Edom i zbliżają się do Bamot.
– Weszli na pola Moabu? – Balak znieruchomiał. – Mów! Opowiadaj, co wiesz!
– Wysłali poselstwo do króla Edomu. Powiedzieli: „Tak mówi twój brat Izrael: Ty znasz całą udrękę, która nas spotkała, że ojcowie nasi poszli do Egiptu. Tam Egipcjanie gnębili nas i naszych ojców, dlatego wołaliśmy do Pana, a On nas wysłuchał. Zesłał anioła, by ten wyprowadził nas z Egiptu. Prosimy cię teraz: pozwól nam przejść przez twoją ziemię. Nie pójdziemy przez pola uprawne ani przez winnice i nie będziemy pić wody ze studzien; pójdziemy drogą królewską, nie zboczywszy ni w prawo, ni w lewo, aż przejdziemy przez twoją ziemię”.
– Zgodzili się?
– Nie, Panie! Ich odpowiedź brzmiała: „Nie wolno wam przejść przez moją ziemię; w przeciwnym razie wystąpimy z mieczem przeciwko tobie”.
– Walka się odbyła?
– W odpowiedzi Izrael wysłał drugie poselstwo z ponowną prośbą: „Pójdziemy utartą drogą, a jeżeli już my i nasze stada będziemy pić twoją wodę, to zapłacimy za nią; rzecz to błaha. Chodzi tylko o to, abym pieszo przeszedł”. Edom jednak nie zgodził się i wystąpił zbrojnie przeciwko przybyszowi.
– A wiec jednak była walka! – krzyknął zniecierpliwiony król.
– Nie! Izraelici obeszli szerokim łukiem i doszli do potoku Zered.
– Czyżby zlękli się Edomitów? Dziwne… a może jest to jedynie stado baranów, którym zapachniały kananejskie pastwiska? – zastanowił się na głos.
– Nie, Panie! – potrząsnął głową posłaniec. – Naród to bitny i waleczny! Kiedy król Aradu usłyszał, że Izrael nadciąga droga od Atarim, ruszył przeciwko niemu do boju i wziął do niewoli jeńców. A wtedy lud ten zebrał się i wytracił Kananejczyków, a miasta zburzył jako obłożone klątwą. Teraz miejsce to nosi nazwę Chorma.
– Przeszli przez Zered?
– Nie. Rozłożyli się tam obozem.
– W takim razie pozostało nam tylko czekać – szepnął Balak i gestem odprawił posłańca.

* * *
W obozie izraelskim wrzało. Ludzie upojeni odniesionym zwycięstwem zarzucali sobie bojaźń, przez którą zostali zmuszeni do okrążenia ziem Edomu. Obwiniali Mojżesza, że nie pozwolił zaatakować Edomitów od razu, gdy ci jeszcze nie byli przygotowani do obrony, ale tracili czas na kolejne poselstwa. „Gdybyś tylko dał sygnał do ataku – wołali – cieszylibyśmy się teraz chłodem wód i świeżością pastwisk”. Ale Mojżesz z pełnym spokojem odpowiadał, że takie było polecenie Boga.
– Pan powiedział: „Nie wszczynajcie z nimi wojny, gdyż nie dam wam z ich ziemi ani jednej piędzi; góry Seir dałem bowiem w dziedziczne posiadanie Ezawowi”.
Brnęli wiec nadal w pustynnym piachu drogą przez step z Elat raniąc stopy o suche trawy, bez odrobiny cienia, z żalem wspominając zielone pola Edomu.
– Ech, czy wreszcie dotrzemy do tego obiecanego przez Boga Kanaanu – westchnął z goryczą Jerachmeel, poprawiając wiązania na uprzęży wołu. – Gdyby nasi ojcowie nie byli takimi tchórzami, to już czterdzieści lat temu posiedlibyśmy ten kraj!
– Przecież wiesz, że to było niemożliwe – odparł idący obok Echud. – Wtedy panowali na tych ziemiach olbrzymi…
– Wierzysz w te brednie? – zdenerwował się Jerachmeel. – Gdyby olbrzymi istnieli, to byłoby niemożliwe, by w ciągu czterdziestu lat pomarli wszyscy, a ci Kananejczycy, których pobiliśmy, wcale nie wyglądali na wielkoludów… mówię ci, to tylko bojaźliwość ojców spowodowała, że tułamy się teraz po tej pustyni. I jedno ci powiem – tu nachylił się i szepnął, rozglądając się wokoło. – Mojżesz też powinien umrzeć razem z ojcami. Wtedy nas poprowadziłby ktoś młodszy, odważniejszy…
– Co ty opowiadasz! – oburzył się Echud. – Mojżesz nie jest odważny? A kto potrafił sprzeciwić się Faraonowi?
– E, tam… – Jerachmeel wykrzywił się lekceważąco. – Łatwo postawić się, gdy się jest z rodziny. A przecież Mojżesz, jakby nie było, wychował się z faraonem, prawda? Ponadto był młody i pełen wojennej fantazji! A teraz? Spójrz na niego, ciągle tylko się modli i modli. Odkąd umarł jego brat Aaron odnoszę wrażenie, jakby to on chciał zająć miejsce kapłana.
– Przecież kapłanem jest syn Aarona, Eleazar!
– I co z tego! Ale to Mojżesz, a nie Eleazar przesiaduje dniami i nocami w Namiocie Pańskim! A czy przywódca nie powinien być ze swoim ludem? Powinien prowadzić nas do walki i to zwycięskiej, a nie ciągnąć nas granicami królestw, jakbyśmy byli bojaźliwymi owcami.
– Gdyby nie jego modlitwy, nie odnieślibyśmy nawet i tego zwycięstwa nad Kananejczykami!
– Jeśli tak twierdzisz, to gdzie były jego modlitwy, kiedy przegraliśmy czterdzieści lat temu pod Chormą?
– Wiesz dobrze, że przegraliśmy, gdyż sprzeciwiliśmy się Bogu. Zwróć uwagę, że to zwycięstwo otrzymaliśmy w tym samym miejscu, w którym poprzednio przegraliśmy. Czyż nie jest to dowód, że Bóg nadal uważa nas za wybrany naród? Jego prowadzenie jest dla nas najlepsze. I jeśli Bóg uważa, że powinniśmy okrążyć Edom, to będziemy okrążać!
Niestety, niewiele było tego typu głosów ufnych w Boże kierownictwo. Niezadowolenie i utyskiwania podnosiły się coraz głośniej, aż w końcu dotarły do Mojżesza. Ten wezwał do siebie starszych ludu i zapytał:
– O co lud znowu szemra?
Starsi spojrzeli po sobie. Przyczyny niezadowolenia były od lat jednakowe. Począwszy od Pi-Hachirot, gdzie w strachu przed ścigającymi ich wojskami faraona zapragnęli powrócić do Egiptu, zakończywszy na buncie w Kadesz. Wreszcie głos zabrał Achitub:
– Lud niecierpliwi się, Mojżeszu. Uważają, że po pokonaniu Kananejczyków nie powinniśmy cofać się do Edomu, ale wejść do ziemi obiecanej. Ponadto są niezadowoleni, że od wielu dni krążymy wokół góry Seir, zamiast przejść krótszą drogą, przez środek Edomu.
– Dobrze wiecie, że nie mogliśmy wejść do Kanaanu – odparł zmęczonym głosem Mojżesz. – Faraon Meneftah z wielką siłą najechał na okolice Kadesz i musieliśmy się wycofać. A Edom zabronił nam przejścia przez swe ziemie.
– Ojcowie nasi już raz pokonali faraona – zawołał gwałtownie Elichaz. – Przecież mamy za sobą taką siłę, jakiej nie mają nieobrzezańcy: moc Bożą!
Zgromadzeni pokiwali głowami. To rzecz pewna, że wobec siły Wszechmocnego żaden człowiek się nie ostoi. Mojżesz przeczekał podniecenie, jakie ogarnęło ludzi i powoli, z namaszczeniem odrzekł:
– Racje masz, Elichazie, że wobec mocy Bożej nikt się nie ostoi. Ale nie stoisz się również i ty. A jeśli Pan mówi, że nie będziemy walczyć, lecz okrążymy ziemie edomskie, znaczy, że pójdziemy dookoła, nie sięgając po broń. Bo nie ty rządzisz Bogiem, ale On tobą i nie Wszechwiedzący będzie ciebie słuchać, ale to ty będziesz kierował się jego radami! – głos w miarę wypowiadania słów nasilał się, aż przybrał barwę grzmotu. Zabrani ze strachem ucichli. Mojżesz uspokoiwszy się trochę podjął temat:
– Czy tylko o to chodzi ludowi? Że nie weszliśmy jeszcze do Kanaanu, lecz wędrujemy wokół narodów mieszkających na wschodzie Morza Martwego?
– Nie, Mojżeszu. Często zarzucają nam, że wyprowadziliśmy ich z Egiptu po to, aby pomarli na pustyni. Zbrzydła im też manna i nazywają ją „nędznym pokarmem”.
– Pomyśleć, że był czas, kiedy nazywali ją „słodkim owocem kolendry” – westchnął z goryczą Mojżesz. – Czy oni naprawdę nie dostrzegają, jak Bóg się o nich troszczy? Czy nie rozumieją, że gdyby nie ich upór, Bóg już dawno temu dałby im obiecany Kanaan? Plemię żmijowe… niewdzięczne i podle! Ileż to razy Bóg okazywał wam swoją dobroć! Ileż razy przymykał swe święte oczy na wasze grzechy. A czym Mu odpłacacie? Szemraniem i narzekaniem! Nie potraficie dostrzec opieki, jaka JAHWE nad wami roztacza, nie umiecie błogosławić Go za łaskę ochrony przed skorpionami i jadowitymi wężami? Myślicie tylko o swoich brzuchach!
Powstał. Drżącymi z gniewu dłońmi wzniósł łaskę i wypowiedział przekleństwo:
– Nie docenicie dobra, póki was zło nie dosięgnie. W takim razie Pan uczyni wyłom w murze ochronnym, jaki roztoczył wokół obozu. Niech dotknie was plaga, skoro sami się o nią prosicie! – to powiedziawszy odwrócił się i wszedł do namiotu. A lud znieruchomiały czekał w ciszy na nieuchronne, które wślizgiwało się miedzy namioty.

* * *
Bileam zapalił kadzidło i pogrążył się w modlitwie. Nie były to modły w jakiejś specjalnej intencji, raczej rutyna. Aureola świętości, jaka otaczała go z racji wykonywanej funkcji proroka dawała mu poczucie spokoju i niezależności. Komu bowiem miał się opowiadać, jeśli był sługą Najwyższego? A ten jak na razie nie czynił mu żadnych wymówek.
– Błogosławiony bądź Boże, panujący ponad dniem wczorajszym i dzisiejszym, którego dłonie trzymają mocno wędzidło dnia jutrzejszego. Głoszę twoją chwałę i nie przestanę wielbić cię, o Najwyższy! Ty dajesz rosę poranną i ty dajesz ochłodę nocy, by człowiek mógł odpoczywać nasycony owocami swoich trudów.
Zza ściany dobiegł go ryk krowy, którą otrzymał w południe od wdzięcznego za postawienie pomyślnej wróżby wieśniaka. Pomyślał, że powinien oporządzić przed nocą zwierzęta, ale zapach kadzidła przypomniał mu o przerwanej modlitwie.
– Daj Panie twemu pokornemu słudze sławę i dobrodziejstwo. Albowiem im większa będzie moja sława, tym większą chwałę będziesz Ty otrzymywać, o Wszechmocny! O Tobie przecież będę głosił i Twoje czyny ludziom opowiadać. Jeśli więc uczynisz mnie sławnym, sławnym stanie się również Twe imię pomiędzy narodami, gdyż zawsze czynie tylko to, czego Ty Panie ode mnie sobie zażyczysz – tymi słowami zakończył modlitwę i zniecierpliwiony nawoływaniem głodnych zwierząt podkasał poły szaty i przeszedł do stojącej w pobliżu stajni. Jego ulubiona oślica odwróciła łeb w jego stronę i zastrzygła długimi uszami. Poklepał ją po ciemnoszarym grzbiecie i nalał do cebrów wody. Potem nałożył do stojaków siana, wydoił krowę i wyszedł przed obejście. Dom, który zamieszkiwał położony był na wzgórzu, poniżej, w dół rzeki ciągnął się gaj oliwny, a obok dojrzewały już kłosy orkiszu. Zadowolony z siebie i z widoku, jaki miał przed sobą wsunął kciuki za sznur, jakim był przepasany i uśmiechnął się.
Nagle dobiegł go z oddala krzyk. Jakiś człowiek wymachując rękami biegł w jego kierunku. Zaciekawiony zbiegł szybko w jego stronę. Dopiero po dłuższej chwili zrozumiał słowa rozpaczy, jakie były do niego skierowane:
– Proroku, przybądź do naszej chaty! Nieszczęście się stało!
– Co takiego? – zrównał się z wieśniakiem. Ten chwycił go za rękaw i ciągnąc w stronę wsi krzyczał:
– Palenisko runęło i war poparzył mojego jedynego syna! Proroku, to mój pierworodny! Ratuj go, w męczarni się wije! Cały poparzony! Umrze, jeśli go nie uratujesz!
Pobiegli. Z daleka dobiegł go płacz i lament kobiet. W chacie, wypełnionej dymem i smrodem popalonych ubrań na stercie skór rzuconych w kacie izby leżało kilkuletnie dziecko. Matka wyjąc i kołysząc się bezprzytomnie próbowała chłodzić mokrą szmatą poparzoną twarz i ramionka. Kiedy Bileam wbiegł, oczy wszystkich zwróciły się z nadzieją w jego stronę. Ukląkł przy dziecku. Czerwona, pomarszczona skora pokryta była dużymi pęcherzami, które przy dotknięciu pękały i wylewał się przezroczysty płyn. Chłopiec był nieprzytomny.
– Rozbierzcie go, ale delikatnie – zarządził – uważajcie, żeby nie ruszać poparzonych miejsc.
Zebrani szybko uwinęli się. Dziecko parę razy jęknęło, ale zaraz potem znów zapadło w omdlenie.
– Czysta szmatę, ale szybko!
Położył ją na piersi malca. Potem czerpakiem nabierał wody i polewając oparzelinę mruczał półgłosem:
– Oddechu gorący, który wyżerasz do kości, nakazuje ci – odejdź! Piekący bólu, który odmieniasz kolor ciała – rozkazuje ci, opuść tego chłopca! Wodo, królowo życia, oddal gorączkę…
Chłopiec zaczął wierzgać i trzepotać rękami. Matka zawodziła coraz głośniej. Bileam zawołał o tłuszcz jagnięcy i liście figowca; pobiegli po nie na dwór. Ojciec cały drżący błagał z oczami utkwionymi w umierającego syna:
– Proroku, dam ci wszystko, co zechcesz, ale uratuj go!
Bileam spojrzał na niego i okładając rany liśćmi pokrytymi tłuszczem rozpoczął modły:
– Panie, który królujesz ponad światami, który masz moc i potęgę, wysłuchaj błagania! Tych którzy są bliscy śmierci wyciągaj z dołu, a szykujących się odejść zawracaj. Okaż zmiłowanie i poskrom ducha złego, jaki pragnie zawładnąć tym domem. Objaw mi jego imię, bym w Twojej mocy wypędził go z tego ciała!
Chłopcem szarpnęło i głowa bezwładnie opadła na bok. Wszyscy zamarli w bezruchu. Bileam przerwał modły. Przyłożył ucho do spękanych ust chłopca. Brak oddechu. Podniósł się powoli. Dopiero teraz dotarło do obecnych, że dziecko umarło. Żałość rozszalała się w zawodzących jękach. Matka porwała poranione ciałko i tuląc je szlochała rozpaczliwie.
– Człowiek, umierając uwalnia się od wszystkich nakazów i zakazów – rzekł cicho Bileam – wasz syn jest już wolny od bólu.
Ojciec nie odpowiedział. Nawet na niego nie patrzył.
– Gdy Anioł Śmierci otrzymuje zezwolenie, nie rozróżnia miedzy sprawiedliwymi i złoczyńcami.
Ojciec nadal milczał patrząc nieruchomo na swego syna.
– Przykro mi, że nie zdążyłem, by go uratować…
– To nie twoja wina, proroku – wieśniak ocknął się i podniósł z klęczek. Sięgnął po zawiązany woreczek leżący na lawie. – Ile winieniem ci jest za fatygę?
– Nic. Zapłaciłeś najwyższa cenę. Życie syna – i Bileam wyszedł przed dom. Noc ogarnęła świat i rozświeciła niebo tysiącami gwiazd. Zamyślił się gorzko. Wędrował wzrokiem od jednego jasnego punktu do drugiego, a potem szepnął do siebie:
– Jak to jest Panie? Trzymasz w swych dłoniach życie każdej z tych gwiazd, by nie zagasło, a tego jednego życia nie potrafiłeś utrzymać? A może Twoje zmiłowanie zależy od wysokości zapłaty, jaka możemy ci zaofiarować? A jeżeli kiedyś zażądasz takiej zapłaty, jakiej nie będziemy ci w stanie dać, to co wtedy, Panie? Odkryj przede mną swe myśli, bo ciemność mnie ogarnęła. Daj mi poznać swe zamiary!
Ale nikt mu nie odpowiedział, więc w milczeniu i bezsile powlókł się do swego domu.
* * *
Tymczasem w obozie izraelskim przerażenie i śmierć zbierały swoje żniwa. Pierwszy, który zmarł od ukąszenia był pasterzem pilnującym na skraju obozowiska stada owiec. Wąż ukryty w stercie gałęzi przy dokładaniu drewna do ogniska uciekając wbił zęby w jego łydkę. Jad rozprzestrzenił się tak szybko, że zanim ktokolwiek przybiegł na pomoc, pasterz już nie żył.
Krzyk podniósł się i uderzył w niebiosa. Nie było rodziny, której nie dotknęłaby plaga węży. Nie pomagały palone ogniska, ani zasieki z cierni budowane wokół namiotów. Gady wślizgiwały się pod ubrania, kryły się między naczyniami, kąsały w najmniej oczekiwanych momentach. Ich ukąszenia były tak jadowite, że zaczęto nazywać je „ognistymi wężami”. Zadane rany powodowały gwałtowna opuchliznę i bardzo szybką śmierć. Ludzie próbowali ratować się różnymi sposobami poznanymi w Egipcie, począwszy od magicznych zaklęć, a skończywszy na maściach i okładach. Nic nie pomagało. Ludzie często umierali w połowie wypowiadanych czarnoksięskich formułek, nikt jednak nie kwapił się udać po pomoc do Mojżesza. Zbyt wielki odczuwali ciężar winy. Gdyby nie narzekali…
A Mojżesz czekał. Patrzył ze zgrozą na spustoszenie, jakie czyniła sobą plaga i czekał. W milczeniu, podpierając się laską przechodził między namiotami, czasem zatrzymując się przy konającym, a potem ponawiał wędrówkę z jednego krańca obozu na drugi. Ludzie odprowadzali go wzrokiem. Nikt nie wyrzekł ani jednego słowa. Aż w końcu jedna z matek nie mogąc znieść bólu straty trzymając w wyciągniętych dłoniach umierającą córeczkę zawołała:
– Litości!
Mojżesz zatrzymał się gwałtownie.
– Zlituj się nad moim dzieckiem – załkała padając mu do nóg. – Uratuj ją!
– Jest tylko jeden ratunek – odrzekł i nagłym uderzeniem laski przygwoździł do ziemi wijącego się w trawie węża. Pochylił się i podniósł martwe cielsko. Owinął nim trzon laski i uniósł ją w gore:
– Wywyższyliście swój grzech ponad Wszechmocnego – zawołał krążąc pomiędzy obserwującymi go ludźmi – i grzech ten was poniżył. Przekleństwo was dotknęło! I aby je z was zdjąć, przeklęty musi zawisnąć na drzewie! Dlatego tak mówi Pan: Uczyńcie węża i zawieście go wysoko ponad obozem. Uczyńcie go z metalu koloru czerwieni na znak, że tylko krew może zmazać grzech. A Pan przysięga na siebie samego, że każdy ukąszony, który spojrzy z wiarą na węża, będzie uzdrowiony!
– Ależ to absurd! – wyrwał się z tłumu okrzyk.
– Absurdem było wywyższenie stworzenia ponad Stwórcę, postawienie waszych zachcianek ponad wolę Boga! Absurdem jest niewiara we Wszechmocnego… czemuż nie zajrzycie w głąb waszych sumień i nie ukorzycie się przed JAHWE?
– Wierzymy we Wszechmocnego! – zawołano w odpowiedzi. – Ale ty każesz nam patrzeć z wiarą na Węża, sprawcę Zła. W kogoż mamy w końcu wierzyć? W Jedynego Prawdziwego Boga, czy Węża Prastarego, Zwodziciela pełnego jadu?
– Ludu przewrotny – oburzył się Mojżesz potrząsając wzniesionymi ponad głową rękami – nie w Węża każe wam wierzyć, ale w słowo dane wam przez Pana! Wąż jest tutaj tylko obrazem waszej winy. Uczyń węża miedzianego
i zawieś go na drzewie. Tak powiedział Bóg. I stanie się, że każdy ukąszony, który spojrzy na niego, będzie żył. To jest jedyne lekarstwo!
I tak się stało. Uczyniono obraz węża i przybito go wysoko do drzewca. Ktokolwiek odniósł ranę i spojrzał w górę, przypomniał sobie grzech buntu. Gdy chory ukorzył swoje serce przed Panem, odchodził od drzewca uzdrowiony.
A kij z zawieszonym wężem nieśli przed obozem w czasie całej swojej wędrówki po pustyni aż do granic Kanaanu.

* * *
– Przybyli midianici! – wieść pełna podniecenia niosła się po pałacu królewskim. Balak natychmiast przerwał posiłek i skierował się do sali przyjęć. Przepuszczani niezwłocznie przez straże do sali weszli midiańscy książęta. Król ze zniecierpliwieniem oczekiwał wiadomości.
– Stało się tak, jak przypuszczaliśmy, królu – odezwał się pierwszy z gości. Jego szatę z fioletowej purpury okrywał płaszcz z owczej wełny, pomiędzy posiwiałym już zarostem przebłyskiwały rzeźbione ogniwa zawieszonego na szyi złotego łańcucha. – Izraelici nie cofnęli się przed Sychonem.
– Amorejczycy wystawili przeciw nim całe swoje wojsko – dodał drugi, wysoki, o hardym spojrzeniu. – Ale Izraelici szli jak szarańcza.
Balak z wrażenia aż się podniósł. Grube, mięsiste wargi zatrzęsły mu się, gdy wyjąkał:
– Sychon… pokonany?
– Tak, królu – Rekam pochylił wyłysiałe czoło opasane plecionką z purpurowych i złotych nici. Potem wskazał dłonią na dwóch braci bliźniaków. – Pozwól, że Sur i Chur opowiedzą ci o przebiegu bitwy.
Balak opadł na krzesło i skinął przyzwalająco głową. Bracia wystąpili krok naprzód i na zmianę relacjonowali:
– Mimo długiej pustynnej drogi, jaką mieli za sobą, Izraelici nie wydawali się być zmęczeni, wręcz odwrotnie, biła od nich siła i nieugiętość.
– Podejrzewamy, że przyczyną tego był postój przy studni w Beer. Tam prawdopodobnie uzupełnili zapasy wody.
– Potem skierowali się przez Mettanę do Nachaliel i dalej przeszli do Bamot. Nigdzie jednak się nie zatrzymywali, póki nie dotarli do kotliny w pobliżu szczytu Pizga. Tam rozłożyli się obozem.
– To było bardzo dobre miejsce na postój. Pola Moabu dały paszę dla bydła, a strumienie spływające ze szczytu ochłodę dla ludzi.
– Stamtąd wysłali poselstwo do Sychona, króla amorejskiego ze słowami: „Pozwól mi przejść przez twoją ziemię; nie zboczymy na pola ani do winnic, nie będziemy pić wody ze studzien; pójdziemy drogą królewską, aż przejdziemy przez twoją ziemię”.
– O to samo poprosili Edomitów – szepnął w zamyśleniu król. Bracia zamilkli wyczekująco, ale Balak niecierpliwym gestem kazał kontynuować opowieść.
– Sychon nie zgodził się, wręcz przeciwnie, zgromadził swój lud do walki. Posłał także do plemion midianickich z prośbą o przyłączenie się do nich. Zgodziliśmy się, gdyż korzystaliśmy ze wspólnych źródeł i pastwisk. Jeśliby Izrael zagarnął ziemię, nasz lud straciłby prawo do koczowania na tych terenach. Doszło więc do tego, że połączyliśmy się z armią Sychona. Bitwa odbyła się w pobliżu Jachas…
Sur zamilkł. Niedawno przeżyta porażka zadławiła mu wzruszeniem mowę. Reba spojrzał na niego i stłumionym głosem podjął opowieść:
– Przewaga liczebna była po naszej stronie. Wydawało się, że mamy wszystko, co potrzebne do zwycięstwa. Broń, wielbłądy, żołnierze wyszkoleni w twierdzy w Cheszbonie, a naprzeciwko brudny, wykończony długim marszem tłum. Staliśmy patrząc na siebie i czekaliśmy na sygnał do ataku. Naraz z pierwszego rzędu wyszedł ich kapłan. Skinął na chłopców odzianych w białe tuniki. Ci zaczęli śpiewać – nie rozumieliśmy ich. Wtedy Sychon wezwał człowieka znającego ich język. Ten przetłumaczył słowa. Pieśń mówiła o studni, którą ich przodkowie wykopali w Beer i o bożku, który ich prowadzi. Zwą go Jahwe. Słuchając słów pieśni lud izraelski ożywił się. Oczy im zapłonęły, a duch waleczny ogarnął ich. Ruszyli z krzykiem…
Reba zamilkł. Także i jemu trudno było opowiadać o klęsce. Dłuższą chwilę milczeli, aż Balak z westchnieniem zapytał:
– Opanowali Cheszbon?
– Nie tylko – siwowłosy Ewi potarł z zafrasowaniem czoło. – Zagarnęli ziemię aż do Nofach i Medby, ale nie poprzestali na tym. Wysłali zwiadowców do Jezaer i wypędzili Amorejczyków z tamtejszych osiedli. Potem skierowali się do Baszanu i stoczyli bitwę pod Edrei…
– Walczyli z królem Ogiem?
– Tak. I niestety, Og przegrał. Izraelici opanowali Baszan.
Zapadła cisza. Takich nowin Balak nie spodziewał się. Podniósł się z tronu i podszedł do okna. Słońce wlewało przez framugę fale światła, ale król tego nie widział. Chmurnym spojrzeniem obejmował ziemie Moabu.
– Teraz to mnóstwo pożre wszystko wokoło nas, jak wół pożera trawę na polu – rzekł przygnębiony.
– Nie na to przyszliśmy, królu, by lamentować i rozpaczać. Przyszliśmy radzić się, jak pokonać Izraelitów.
Balak odwrócił się gwałtownie:
– Pokonać? W jaki sposób? Sychon zabity, Og pokonany… Jaką moc chcielibyście przeciw nim wystawić? Najwięksi, najpotężniejsi ulegli; cóż my możemy uczynić?
– Kiedy coś nie można pokonać siłą, wtedy można posłużyć się sprytem – rzekł powoli Ewi, przebierając palcami w siwej brodzie. Balak spojrzał na niego zdumiony.
– Co masz na myśli?
– Trzeba nam się zastanowić, co jest ich największą potęgą. Co sprawia, że Izrael jest niezwyciężony.
Reba potarł w zamyśleniu nos.
– Nie wyglądali zbyt pewnie siebie, dopóki nie zabrzmiała pieśń. Odnoszę wrażenie, że to ona dodała im sił potrzebnych do zwycięstwa.
– To jest możliwe – potwierdził Sur. – Prawdopodobnie ich kapłan posłużył się magią i zaklinaniem. Jego czary opętały wojsko.
– Ale jak zwyciężyć magię? – Ewi wzniósł ręce w geście bezradności. Sur uśmiechnął się, chytrze mrużąc oczy.
– Oczywiście, tylko w jeden sposób. Inną magią.
Towarzysze popatrzyli na niego w zdumieniu.
– Niedaleko Petor mieszka czarownik – wyjaśnił. – Słyszałem, że jego czary są potężne. Jeśli poprosimy go, by użył ich przeciwko Izraelowi, możemy osłabić ich na tyle, że wystarczy mała armia, by ich rozgromić.
– Ale czy zgodzi się?
Sur wzruszył ramionami.
– Za odpowiednią opłatą każdy zgodzi się na wszystko.
Balak z nadzieją i rozpromienionym obliczem rozłożył ręce.
– W takim razie zapraszam na posiłek, przy którym omówimy szczegóły naszego planu. Mój skarbiec stoi przed wami otworem.

* * *
Bileam szykował się już do snu, kiedy usłyszał kroki. Wyjrzał przez okno. Po zboczu wzgórza na którym jego ojciec Beor postawił dom, wspinało się z mozołem pięciu dostojników. Zachodzące słońce mieniło się złotymi błyskami w ozdobach, jakimi byli obwieszeni. U stóp wzniesienia czekali słudzy pilnujący wielbłądów. Bileam zaskoczony otworzył szeroko drzwi i zgiął się w pokłonie.
– Witam was panowie, w moich skromnych progach.
Przybysze weszli do izby. Szybkim spojrzeniem ogarnęli pomieszczenie.
W chacie widać było brak kobiecej ręki, na drewnianej ławie walały się resztki obiadu, a nad paleniskiem suszyły się powiązane w pęczki wiechcie ziół. W powietrzu unosił się zapach kadzideł. Stanęli czekając, aż Bileam usunie z ławy leżące szaty i poprosi, by usiedli. Pierwszy odezwał się Ewi.
– Przybyliśmy do ciebie, proroku, z polecenia samego króla Moabu – rzekł z lekkim namaszczeniem obserwując, jakie wrażenie uczynił tymi słowami. – Wieści o twoich prorockich umiejętnościach dotarły na dwór królewski. Słyszeliśmy, że czary twoje mają moc, jakiej nikt nie dorówna.
Bileam poczuł się mile podłechtany. Nareszcie zjawił się ktoś, kto docenił jego zdolności. Usiadł naprzeciw gości i pozwolił sobie na wygodne oparcie się o ścianę. Słuchał uważnie, a tymczasem Ewi roztaczał przed nim całą gamę pochlebstw.
– Król Balak przysłał nas do ciebie, gdyż znalazł się w ogromnym kłopocie. Jego kraj opanował lud, który wyszedł z Egiptu i kieruje się w stronę Kanaanu. Jednakże narodowi temu nie wystarczają pastwiska, które na swej drodze napotyka, ale niszczą osady, mordują dzieci i wypędzają osiadłych mieszkańców. Krew, płacz i pożoga im towarzyszy. Król zatem prosi, abyś przybył do niego i przeklął ten lud, wie bowiem, że kogo ty pobłogosławisz, będzie błogosławiony, a kogo ty przeklniesz, będzie przeklęty. Zapewnił jednocześnie, że potrafi odpowiednio zapłacić za twoją przysługę.
Ewi zamilkł wyczekująco. Bileam również milczał zaskoczony propozycją.
W końcu zerwał się i zakrzątnął przy palenisku.
– Pewnie jesteście głodni i nie wzgardzicie małym posiłkiem. Zaraz coś szybkiego przygotuję.
– Nie kłopocz się o to, proroku. Nasi słudzy trzymają w workach zapasy pożywienia. Zależy nam tylko na twej decyzji i szybkim powrocie do króla. Wierzymy, że będziesz nam towarzyszył.
Bileam gorączkowo zastanawiał się nad odpowiedzią. Nie chciał wypowiadać się zbyt szybko, nie chciał też narażać się na gniew dostojników. Nagle przyszedł mu do głowy pomysł.
– Z wielką ochotą spełnię prośbę króla. Jest tylko mały problem…
– Jaki problem? – zaniepokoił się Reba.
– Jestem prorokiem. Tylko prorokiem. Moc moich przekleństw i błogosławieństw nie ode mnie zależy, ale od Boga, któremu służę. Muszę waszą prośbę przedstawić Bogu, wtedy wam odpowiem.
Dostojnicy zakłopotali się. Nie spodziewali się takiego utrudnienia sprawy. Spojrzeli po sobie i cichym szeptem wymienili krótkie zdania. Potem Sur wyjął mieszek ze złotem i położył go na ławie.
– Król kazał nam przekazać ci to jako dowód swej łaskawości i hojności. Jednocześnie zapewnia, że potrafi odpowiednio uczcić cię wedle rangi, jaką posiadasz. Prosi jednak, byś przybył niezwłocznie, liczy bowiem na to, że po twoich zaklęciach uda mu się pokonać naród Izraela.
Bileam w myślach zważył mieszek leżący przed jego oczami. Nigdy jeszcze w swoim życiu nie posiadał takiej ilości złota. Przełknął z trudem ślinę i nie patrząc na gości powtórzył:
– Nie jestem panem samego siebie. Jestem prorokiem Boga, Jego uchem i okiem. Nie uczynię niczego, co On mi nie powie. Pójdę teraz i przedstawię Bogu waszą prośbę. Spędźcie u mnie tę noc, a ja rankiem przekażę wam wyrocznię Pana. A teraz wybaczcie, że was na chwilę opuszczę. Muszę oporządzić zwierzęta.
Niezadowoleni z takiego obrotu sprawy dostojnicy wezwali sługi i przygotowali się do noclegu. Tymczasem Bileam wyszedł do stajni. Tam siłą powstrzymując się od głośnego śmiechu zatańczył klaskając w dłonie.
– Król Moabu wzywa, by mnie uczcić! Wreszcie moje modły zostały wysłuchane. Moja sława rozejdzie się po całym kraju!
Oślica spojrzała na niego. Zdawało mu się, że w jej oczach skrywał się niemy wyrzut. Poklepał ją po grzbiecie.
– Oczywiście, wraz z tym wzrośnie sława mojego Boga – dodał uspakajająco. Radość wypełniała go po brzegi.
– Kogo gościsz pod swym dachem, Bileamie?
Głos, jaki rozległ się obok niego zaskoczył go. Znieruchomiał i rozejrzał się. Nikogo.
– Kto tu jest?
W pomieszczeniu słychać było posapywanie zwierząt, dwie krowy żuły powoli siano. Za ścianą Midianici pokrzykiwali na swoje sługi.- Kogo gościsz, Bileamie? – pytanie powtórzyło się.
– Czy to ty, Panie? – Bileam ukląkł wsparty o kozioł paśnika – przemówiłeś do mnie… Bądź błogosławiony, Boże, który zniżasz się do takiego prochu, jakim jest człowiek i nawiedzasz go w chwilach szczególnych. Który dajesz, choć nie proszą, przychodzisz, choć Cię nie wzywają, odpowiadasz, choć Cię nie pytają – bełkotał słowa modlitwy usiłując pozbierać rozproszone myśli. Wiedział, że to Bóg przyszedł do niego i nie chciał zmarnować szansy niezwykłego spotkania. Tyle pytań mu się cisnęło na usta, tyle próśb…
– Kogo przyjąłeś do swego domu?
Po raz kolejny powtórzone pytanie. Trzeba odpowiedzieć.
– Król Balak przysłał starszych midianickich, abym… – naraz przerwał. Nie, nie może powiedzieć o propozycji jaką otrzymał. Musi tak to Bogu przedstawić, by sam Pan uznał słuszność decyzji Bileama.
– Straszny lud wyszedł z Egiptu i zalał sobą pola Moabu. Mordują i palą, co napotkają na swej drodze. Ludzie, którzy do mnie przybyli, zwrócili się o pomoc, bym wzmocnił ich króla w walce przeciw najeźdźcom.
– Bileamie, ja sam wyprowadziłem ten naród z egipskiej niewoli i prowadzę ich do Kanaanu. Król Balak nie potrzebuje pomocy, gdyż jemu Izraelici nie zagrażają.
Bileam zafrasował się. Nie spodziewał się, że opiekunem tego ludu będzie Bóg, któremu on służył. Za ścianą czekali jednak ludzie, którzy pragnęli usłyszeć od niego jednoznaczną decyzję. I obiecywali odpowiednio ją wynagrodzić.
– Panie – podjął na nowo argumentację. – Król, który nie potrafi poradzić sobie z najeźdźcą jest w oczach swego narodu słaby i szybko traci tron. Wystarczy, jeśli pójdę do niego i w obecności ludu przeklnę Izrael. To podniesie go i umocni jego panowanie…
– Nie przeklinaj tego, co ja błogosławię.
Twardy, stanowczy głos obił się o powałę stajni i przygniótł go do ziemi. Bileam nic na to nie odpowiedział, lecz wrócił do izby z nachmurzonym czołem. Książęta spojrzeli na niego pytająco.
– Niedługo udam się do Pana. Rano dam wam odpowiedź – rzucił przez ramię. Mieszek ze złotem kolił go w oczy. Odwrócił się i wyszedł przed dom. Gwiazdy błyszczały na niebie, a każda była jak srebrny guziec na sukni królewskiej, którą mógł zostać przyobleczony.

* * *
– Jak to! – Balak zawrzał gniewem. – Bileam odmówił?!
– Powiedział: „Idźcie do swojej ziemi, gdyż Pan nie pozwolił mi pójść z wami”
– Co za bzdura! – król w rozdrażnieniu zaczął przemierzać pokój tam i z powrotem. – Czy nie powiedzieliście mu, że godnie go przyjmę i odpowiednio wynagrodzę?
– Powiedzieliśmy, królu.
– I nie zgodził się? Może zaoferowaliście zbyt niską cenę?
– Nie, królu. Suma była wysoka, nawet zbyt wysoka, jak na usługi proroka. Jednak odmówił.
– Pójdziecie tam jeszcze raz, ale tym razem poślę z wami najznamienitszych z moabskich rodów. Napełnię wasze dłonie złotem, srebrem i drogimi kamieniami. Niemożliwe jest, by się nie zgodził.
I Ewi, Rekem, Sur, Chur i Reba poszli do Bileama jeszcze raz. Ale tym razem towarzyszyli im możnowładcy i grupa uzbrojonych żołnierzy. Mieli za wszelką cenę nakłonić proroka do przyjścia na dwór.
Bileam właśnie wracał ze wsi, kiedy zobaczył na swoim podwórzu zgromadzonych ludzi. Przestraszył się. Był pewien, że przyszli do niego, by ukarać go za odmowę królowi. Uspokoił się jednak, gdy dostojnicy na jego widok zaczęli bić pokłony, a wojskowi upadli przed nim na twarz.
– Król Moabu Balak pokornie cię prosi, byś nie wzbraniał się przyjąć jego zaproszenia, gdyż pragnie cię uczcić – odezwał się Ewi. Inni potakująco kiwali głowami wyciągając przed siebie bogate, haftowane złotem szaty i sznury klejnotów. Bileam na ten widok przełknął ślinę, ale odparł buńczucznie:
– Nawet gdyby Balak dawał mi swój dom, pełen srebra i złota, to nie mógłbym przestąpić zakazu Pana, mojego Boga, ani w małym, ani w wielkim.
Namiestnicy spojrzeli po sobie. Rekem zmarszczył brwi.
– Król Moabu posiada dom nie tylko pełen złota i srebra, ale i dzielnych żołnierzy, gotowych na każde jego skinienie. Balak nie lubi powtarzać swego zaproszenia, więc nie byłoby to zbyt korzystnym dla ciebie odmówić mu po raz drugi. To tylko zaproszenie na ucztę.
Prorok wyczuł groźbę w jego głosie i przestraszył się. Żołnierze, mimo pokornej postawy mieli ze sobą broń i byli sługami króla.
– Dzień ma się ku końcowi – rzekł szybko – zatrzymajcie się tutaj także przez tę noc, a ja dowiem się, co Pan do mnie powie.
– Skorzystamy z twojej gościny. Byleby jego odpowiedź była dla ciebie pomyślna…
Tej nocy Bileam długo klęczał przed domowym ołtarzykiem pilnie obserwowany przez starszych midianickich. W kółko powtarzał swoje modlitwy kiwając się i kołysząc, a w głowie krążyła mu uporczywa myśl, że jeśli dzisiejszej nocy Bóg nie przyjdzie do niego, będzie musiał stracić życie. Chyba, że nie będzie oglądać się na wyrocznię Bożą i…
– Kto przyszedł do twego domu, Bileamie?
Aż podskoczył z wrażenia. Obejrzał się, czy goście tak samo usłyszeli Głos, ale chyba nie. Rozmawiali o czymś półgłosem.
– Książęta midianiccy i dostojnicy moabscy, Panie. Przyszli zaprosić mnie na ucztę królewską.
– Jeżeli mężowie ci przyszli, aby cię zaprosić, wstań i idź z nimi, lecz czyń tylko to, co Ja ci powiem.
Głos zamilkł, a Bileam próbował powstrzymać falę radości, jaka go ogarnęła. Bóg zezwolił mu pójść na dwór króla! Nie umrze, wręcz odwrotnie, zostanie wywyższony! I będzie bogaty. Rozglądał się po swej ubogiej chacie i już w myślach budował wokół siebie gospodarstwo pełne krzątających się sług, porykiwania bydła i codziennych uczt, jakie będą roznosić się echem po całej okolicy. Może pomyśli też o jakiejś kobiecie? Wdzięczność do Boga dźwięczała w nim radosną pieśnią. Oczywiście, nie zapomni o postawieniu Mu ołtarza, na którym codziennie będzie spływać krew dziękczynna.
Ledwie mógł doczekać świtu. Przekazał namiestnikom Midianu słowo, jakie usłyszał od Boga i poszedł siodłać oślicę. Kiedy odjeżdżał, obejrzał się na wzgórze. Dom stał w świetle wschodzącego słońca niczym ołtarz kadzidlany w oparach unoszącej się porannej mgły. Nie, nie jeden ołtarz postawi Bogu – postanowił – ale dwa, trzy, jeden we wsi, drugi przy chacie, a i na królu wymusi oddawanie hołdu Najwyższemu.
– Słuszną decyzję podjąłeś – Chur wyhamował trochę wielbłąda, by zrównać się z Bileamem. – Król był bardzo rozgniewany, kiedy przekazaliśmy mu twoją odmowę. Lud izraelski jest zbyt silny, by mógł go pokonać, potrzebuje więc pomocy sił nadprzyrodzonych. Jeśli przeklniesz Izrael, Balak z pewnością go zniszczy.
– Uczynię to, co nakaże mi mój Bóg – odparł.
– Jestem pewien, że Bóg nakaże ci przekląć Izrael – roześmiał się Chur. – Czemuż pozwoliłby ci iść z nami, jeżeli nie byłoby to po jego myśli?
Bileam zastanowił się. Rzeczywiście, przecież Bóg z pewnością wiedział w jakim celu przyszli posłańcy królewscy. Jeśli więc zgodził się, aby poszedł z nimi, znaczy, zgodzi się również na przeklinanie Izraela. Uspokojony zaczął snuć plany, w jaki sposób będzie rozmawiał z Balakiem, by uzyskać jak najwięcej korzyści.
Naraz oślica ryknęła przeraźliwie i gwałtownie zatrzymała się. Jeźdźcy obejrzeli się na niego. Uderzył piętami w brzuch oślicy, chcąc ją zmusić do dalszej drogi, jednak zwierzę zamiast ruszyć do przodu, skręciło w pole.
– Co się stało? – zawołał za nim Reba.
Bileam nie odpowiedział próbując nakierować oślicę z powrotem na drogę. Zwierzę ryczało przerażone, uległo jednak pod uderzeniami kija. Ruszyli w dalszą drogę. Zastanowiło go dziwne zachowanie się oślicy. Nigdy jeszcze nie okazywała takiego uporu, by musiał posłużyć się kijem. Chyba oślica się starzeje, rozejrzy się więc w stolicy za jakimś innym wierzchowcem. Może kupi sobie wielbłąda? Ostatecznie będąc królewskim magiem powinien zadbać o swój wygląd. Król wdzięczny za przekleństwo, jakim pokona Izrael, nie poskąpi mu darów. Może nawet pozwoli zamieszkać mu na dworze?
Nagły ból wyrwał go z rozmyślań. Oślica cofając się przed czymś przygniotła mu nogę do kamiennego muru ogradzającego mijaną winnicę. Rozgniewał się i zaczął okładać ją kijem. Książęta zatrzymali się z niepokojem.
– Jeśli masz problemy z wierzchowcem, przesiądź się proszę na wielbłąda – zaproponował mu Ewi. Bracia bliźniacy coś zagadali do siebie szeptem i wybuchnęli śmiechem. Bileam speszony pokrzykiwał na oślicę, która w końcu zdecydowała się ruszyć do przodu. Cały czas jednak wstrzymywała się i przystawała. Wreszcie z rykiem legła pod nim. Zerwał się i z irytacją zaczął ją bić.
– Co ci zrobiłam, że mnie zbiłeś już trzy razy? – ryknęła oślica.
– Dlatego, że sobie drwiłaś ze mnie. Gdybym miał miecz w ręku, zaraz bym cię zabił – krzyknął z gniewem.
– Czyż nie jestem twoją oślicą, na której jeździłeś od dawna i jeździsz aż do dziś dnia?
Bileam znieruchomiał. Rozmawia z oślicą! Z niemym zwierzęciem. Czy to dzieje się naprawdę? Ale oślica patrząc na niego żałośnie, ryknęła ponownie:
– Znasz mnie od tak dawna. Czym zwykła była czynić ci w ten sposób?
– Nie – odparł i naraz jasność oślepiła go. Pomiędzy nim, a jego towarzyszami stanęła potężna, promieniująca postać z mieczem skierowanym w jego stronę. Upadł na ziemię przerażony. Anioł odezwał się:
– Dlaczego już trzy razy zbiłeś swoją oślicę? Przecież to ja wyszedłem jako twój przeciwnik, gdyż droga twoja jest zgubna i wbrew mojej woli.
– Jak to, Panie, wbrew twojej woli? Przecież ty sam zezwoliłeś mi udać się w drogę.
– Zezwoliłem na wizytę na dworze. Nie zezwoliłem na przeklinanie. Moja wola nigdy się nie odmienia, Bileamie. Oślica widziała mnie i trzy razy przede mną ustępowała ratując ci życie. Jeśliby nie ustąpiła, byłbym cię zabił, a ją zachował przy życiu.
Bileam przymknął oczy. Teraz zrozumiał, że nie potrafi oszukać Boga. Rzekł do anioła Pańskiego:
– Zgrzeszyłem, gdyż nie wiedziałem, że to ty stałeś przeciwko mnie na drodze. Jeżeli więc nie podoba się to, gotów jestem zawrócić do siebie z powrotem.
Anioł schował miecz do pochwy.
– Idź z tymi mężami – odparł spokojniejszym tonem – lecz będziesz mówił tylko to, co ja ci powiem.
I poszedł Bileam z książętami Balaka.

* * *
Gdy Balak usłyszał, że prorok nadchodzi, wyszedł przed niego aż do Ir-Moab, położonego nad Arnonem, na samej granicy kraju. Bileam jednak przywitał go z nachmurzonym czołem, co spowodowało lęk i niepewność w jego umyśle.
– „Może zbyt mało zaoferowałem mu?” – zastanawiał się w duchu. Postanowił wystawnością uczty pokazać mu wielkość i chwałę swego królestwa. Jednak ani wino, ani taniec nie rozjaśniły spojrzenia Bileama. W końcu Balak zapytał:
– Tyle razy posyłałem po ciebie, zapraszając cię; dlaczego nie przychodziłeś do mnie? Czy nie potrafię cię uczcić?
– Wszak przyszedłem teraz do ciebie – odparł na to Bileam. – Lecz czy będę mógł cokolwiek powiedzieć? Będę mówił tylko to słowo, które Bóg włoży w moje usta.
Balak zamilkł i zaklaskał w dłonie. Słudzy dolali wina i usunęli się pod ścianę.
– Jutro pójdziemy do Kiriat-Chusot. Tam opowiem ci o mojej goryczy, która mnie od dawna gnębi.
Do końca uczty nie zamienili już na ten temat ani jednego słowa. Wieczorem kazał Balak zarżnąć bydło i posłał je do Bileama i do książąt, którzy z nim byli. Rozochoceni Midianici upajali się już zwycięstwem, jakie nazajutrz osiągną. Raz po raz przypijali do proroka, który siedział przygnębiony na najwyższym miejscu przy stole.
– Czemu smucisz się Bileamie? – zapytał wesoło Rekem. – Masz przecież to, o czym niejeden mógłby tylko zamarzyć. Przychylność króla, bogactwo, a jutro twoja sława wejdzie na sam szczyt popularności. Spójrz, przed tobą potrawy ze zwierząt ofiarowanych tobie… jesteś w tym królestwie prawie Bogiem! Czegóż ci jeszcze potrzeba?
– Przyprowadźcie mu kobietę, to go rozweseli! – zawołali biesiadnicy. Śmiech przetoczył się po sali. Bileam wstał od stołu i wyszedł na dziedziniec. Drażniła go wesołość i pijacki gwar. Uniósł wzrok w górę. Granatowe niebo kuło w oczy iskrami gwiazd.
– Co jest w tym narodzie, że mu tak szczególnie błogosławisz – szepnął w zamyśleniu. – Czy ofiarowują ci to, czego nikt inny nie daje? Może cena, jaką akceptujesz jest wyższa, niż żąda jej nawet bożek Moloch? Może dają ci to, co lubisz… Ale co wzbudza twoją aprobatę, Boże? Może nie dwa, nie trzy, ale więcej ołtarzy trzeba ci zbudować? Może siedem? Wszak jest to twoja ulubiona liczba. Ofiaruję ci Panie to, co lubisz najbardziej, tylko przychyl się do mojej prośby…
Ale niebo nie odpowiadało. Nikt mu nie odpowiadał. Wrócił więc zniechęcony na salę, gdzie śpiewacy zabawiali prawie już nieprzytomnych starszych midianickich.
Nazajutrz, wcześnie rano stanęli na Wzgórzach Baala. Król wyciągnął rękę i pokazał na dolinę, gdzie Izrael rozłożył swoje obozowisko.
– Spójrz, Bileamie. Widzisz to mnóstwo? Nieodgadnieni w swych zamiarach, dziś stoją tu spokojnie, a jutro zagarniają twierdze. Dziś piją z tobą wino, a jutro wbijają ci sztylet w piersi. Wystarczy, że zabrzmi pieśń, a podrywają się do walki. Ich Bóg jest nieobliczalny w swych działaniach. Nie to, co nasi bogowie; zawsze możemy ich nakłonić do spełnienia życzeń. Są pewni i niezmienni.
A tamtego Boga nie znamy. Wiemy tylko tyle, że czyni straszne rzeczy, począwszy od dolin Egiptu, skończywszy na wzgórzach Seiru. Boimy się zarówno Jego, jak i jego narodu. Dlatego proszę cię, przeklnij ten lud. Wierz mi, że nie będziesz tego żałował.
– Zbuduj mi tutaj siedem ołtarzy i przygotuj siedem cielców i siedem baranów – odparł Bileam. Ucieszony Balak niezwłocznie kazał wypełnić polecenie. Po pewnym czasie ołtarze spłynęły krwią ofiar.
– Zostań przy swoim całopaleniu, a ja pójdę na osobność – rzekł Bileam. – Może Pan wyjdzie na moje spotkanie, a cokolwiek mi objawi, oznajmię ci.
Potem odwrócił się i wszedł na nie zalesione wzgórze. Dym z siedmiu ołtarzy wznosił się wysoko ciemnymi kłębami. Bileam spojrzał w niebo.
– Postawiłem siedem ołtarzy i na każdym ołtarzu ofiarowałem ci po cielcu i po baranie. Nastawiam się teraz na Twoje słowo. Posłuż się mną, przecież jestem Twoim prorokiem.
– Wróć do Balaka i przekaż mu moje słowo – doszedł go Głos. Ptaki siedzące na pobliskim krzewie z furkotem wzbiły się w górę. Ucieszony Bileam zbiegł ze wzgórza wołając z daleka:
– Pan przemówił do mnie! Jestem gotów przekazać ci Jego proroctwo!
– Mów! – zawołał Balak chwytając go za poły płaszcza i ciągnąc w kierunku obozu izraelskiego – przeklinaj go w imię twego Boga!
Bileam zamknął oczy i w natchnieniu wyrzucił z siebie słowa:
– Z Aramu sprowadził mnie Balak, król Moabu, z gór Wschodu. Rzekł do mnie: Przyjdź, przeklinaj mi Jakuba, przyjdź, złorzecz Izraelowi! Jakże mam przeklinać, kogo Bóg nie przeklina? I jak mam złorzeczyć, komu Pan nie złorzeczy? Wszak ze szczytu skał go widzę i z pagórków go oglądam: oto lud, który mieszka na osobności i między narody się nie zalicza. Któż policzy Jakuba jak proch licznego, któż policzy choćby czwartą część Izraela? Niech umrze moja dusza śmiercią prawych, niech mój kres będzie taki jak jego!
Balak słuchał w zdumieniu. W końcu rozgniewany krzyknął:
– Cóżeś mi to uczynił? Sprowadziłem cię, byś przeklinał moich wrogów, a oto ich pobłogosławiłeś!
Bileam równie zdumiony otworzył oczy.
– Przekazałem ci słowo Boga. Czy nie mam pilnować tego, aby mówić wyłącznie to, co Pan włożył w moje usta?
Balak stłumił gniew.
– Chodź, proszę, ze mną na inne miejsce – odparł po chwili. – Stąd widzisz tylko skraj obozowiska, całego nie widzisz. Stamtąd mi go przeklnij!
Poszli na Pole Czatujących, na szczyt góry Pizga. Panorama, jaka rozciągała się przed ich oczami była imponująca. Namioty rozstawione w dwunastu grupach roiły się gwarem i codzienną krzątaniną. Ostre poranne powietrze było tak przejrzyste, że widać było nawet dzieci bawiące się między namiotami. Bileam nakazał ponownie zbudować siedem ołtarzy i na każdym ofiarować po cielcu i po baranie. I znów udał się na spotkanie z Bogiem.
– Co powiedział Pan? – spytał niecierpliwie król po jego powrocie. Prorok drżał w gorączce, oczy miał zamglone, jakby nieprzytomne. Objął spojrzeniem zgromadzonych, a potem skupił wzrok na królu.
– Powstań, Balaku, i słuchaj! Nakłoń ku mnie swoich uszu, synu Syppora!
Głos jego przybrał na sile, przeszedł w śpiewne tony:
– Bóg nie jest człowiekiem, aby nie dotrzymał słowa ani synem człowieczym, aby żałował. Czy On powiada, a nie czyni i mówi, a nie spełnia? Oto nakazano mi błogosławić. On pobłogosławił, ja tego nie odmienię. W Jakubie nie dopatrzyłem się niczego zdrożnego, nie widziałem obłudy w Izraelu. Pan, jego Bóg, jest z nim, wykrzykują na jego cześć jako króla! Bóg, który ich wyprowadził z Egiptu jest dla nich rogami bawołu. Zaklęcie nie ma mocy nad Jakubem ani czary nad Izraelem. Już teraz powiedzą między narodami, czego dokonał Bóg. Oto lud! Jak lwica powstaje, jak lew się podnosi! Nie spocznie, aż pożre zdobycz i krwi pobitych się napije.
Balak wpadł w rozpacz:
– Skoro go już nie przeklinałeś, to go przynajmniej nie błogosław!
Bileam oprzytomniał i przeraził się. Nie to chciał powiedzieć! Liczył, że Bóg zadowoli się kolejną ofiarą i pozwoli mu przekląć naród. Wyjąkał pośpiesznie:
– Czy nie powiedziałem ci, że będę czynił wszystko, co Pan nakaże?
Balak rozejrzał się. Niezadowolenie odbijało się na twarzach zebranych dostojników. Jeszcze chwila, a dojdzie do rokoszy. Rzekł więc do Bileama:
– Chodź, proszę, wezmę cię z sobą na inne miejsce; może spodoba się Bogu i stamtąd mi go przeklniesz.
Orszak przeszedł na kolejne wzgórze widoczne nad pustynią. Na szczycie Peor znów zbudowano ołtarze i znów ofiarowano cielce i barany. Bileam przyglądał się, jak sam król brudzi swoje dłonie w krwi ofiarnej i zaczął odczuwać do niego pogardę. Kimże jest ten gruby, pełen trzęsącego się lęku człowiek, który nie potrafi poradzić sobie ze swoim dworem, a co dopiero z narodem najeźdźców? Który stara się przekupić proroka z dalekiego kraju, by tylko zyskać przychylność sił tajemnych, uparcie, mimo wyraźnych znaków odmienności planów Bożych. Kogóż on się boi? Tego króla? Dostojników? Żołnierzy? Przecież oni wszyscy drżą przed Bogiem, którego on jest sługą! Wystarczy, że będzie wykonywać to, co Bogu się podoba, a pod stopy może podłożyć sobie wszelką władzę i panowanie! Jeżeli więc Bóg chce, by błogosławił Izraela, to będzie błogosławił!
I Bileam odwrócił twarz w kierunku obozowiska i wyciągnąwszy dłonie w górę wygłosił swoje proroctwo:
– Słowo Bileama, syna Beora, słowo męża o otwartym oku. Słowo tego, który słyszy słowa Boga, który ogląda widzenie Wszechmocnego, który pada, lecz z otwartymi oczyma.
Balak znieruchomiał z nożem wzniesionym nad wyrywającym się baranem.
– Jakże piękne są twoje namioty, Jakubie, twoje siedziby, Izraelu! – wołał Bileam potrząsając dłońmi i lekko pląsając w miejscu. – Jak doliny potoków się ciągną, jak ogrody nad strumieniami, jak aloesy, które zasadził Pan, jak cedry nad wodami. Z jego wiader wylewa się woda, a jego zasiew ma wilgoć obfitą. Król jego przewyższy Agaga, królestwo jego będzie wyniesione! Bóg, który go wyprowadził z Egiptu, jest dla niego jak rogi bawołu, pożera narody, które go uciskają, kości ich gruchocze, strzałami swymi przebija. Błogosławieni są ci, którzy cię błogosławią, a przeklęci, którzy cię przeklinają!
Uniesienie, jakie ogarnęło Bileama opadło. Zebrani w milczeniu spoglądali na proroka, który jeszcze dyszał z radosnej emocji. Nagle ciszę przerwało klaśnięcie. Król rozgniewany uderzył w dłonie:
– Zaprosiłem cię, abyś przeklinał moich wrogów, a ty ich pobłogosławiłeś!
I to po raz trzeci. Uchodź więc czym prędzej do swego kraju. Obiecałem uczcić cię bardzo, lecz oto Pan pozbawił cię czci.
– To nie ja ci się sprzeciwiłem, lecz Bóg, którego jestem sługą – odparł Bileam. – Czyż nie zapowiedziałem już twoim posłańcom, których do mnie przysłałeś, że gdybyś nawet dał mi swój dom pełen srebra i złota, to nie mógłbym przestąpić rozkazu Pańskiego?
– Zobaczymy więc, jak twój Bóg ocali cię przed gniewem króla Moabu – zawołał Balak i skinął na dowódcę. Ten podszedł wyciągając z pochwy miecz. Bileam przeraził się.
– Nie czyniłem z własnej woli ani złego, ani dobrego! Mogę ci się jednak czymś przysłużyć.
Balak zatrzymał żołnierza gestem dłoni.
– W jaki sposób?
– Powiem ci, co ten lud uczyni twemu ludowi w przyszłości.
Balak skinął przyzwalająco głową i nakazał powrót do pałacu.

* * *
Mojżesz niespokojnie obserwował wędrujących między wzgórzami ludzi. Potem skinął na młodego człowieka, który siedząc w pobliżu nacierał tłuszczem skórzany kołczan.
– Jozue!
– Słucham cię, Mojżeszu.
– Zauważyłeś dziwne zachowanie tych ludzi? Od świtu chodzą od szczytu do szczytu i spalają ofiary swoim bożkom. Czy nie wygląda to przypadkiem na wstęp do poczynań bojowych?
Jozue podniósł się i osłaniając oczy przed rażącym słońcem przez dłuższą chwilę przypatrywał się temu, co działo się na wzgórzach.
– Nie sądzę, mój panie – odparł po dłuższym czasie. – To są Moabici, a oni nie zagrażają nam militarnie. Raczej pragną utrzymywać z nami pokój.
– Nie każdy, kto mówi „pokój”, do tego pokoju dąży. Bądźmy czujni. Proponuję, aby w niedługim czasie namiestnicy rodów odwiedzili króla z darami. Będzie to dobrze przyjęte, a przy okazji przeprowadzimy tam zwiad.
– Twoja rada jest słuszna. Wezwę starszych.
Nazajutrz namiot Mojżesza zapełnił się grupą ludzi. Namiestnicy rodów nieufnie patrzyli na siebie, chcąc odgadnąć powód, dla którego zostali wezwani. Mojżesz wspierając na lasce powstał i zabrał głos:
– Mężowie bracia! Pan prowadzi nas do upragnionych ziem Kanaanu. Już niedługo będziemy jeść miód popijając go mlekiem. Jednakże podczas swej wędrówki musimy uważać na plemiona, jakie omijamy. To pogańskie narody, kierujące się zachciankami swoich bogów. A bogowie ich są nieobliczalni! Dziś są spokojni, jutro złaknieni ofiar wołają o wojnę… Nie to, co nasz Bóg! Niezmienny w swoim słowie, pewny w swojej woli. Czyni cuda dla Izraela, objawia swoją chwałę od Nilu aż po Arnon!
Spojrzał po zebranych. Wszyscy trwali w oczekiwaniu.
– Wezwałem was tu z powodu niepokoju, jaki mnie od pewnego czasu ogarnia. Otóż na okolicznych wzgórzach Moabici zbudowali ołtarze dla swoich bogów. Dym ofiarny wzbił się w niebo i obudził złe moce. Nie wiemy, w jakim celu król Balak zwrócił się do Baala. Jedno jest pewne, gdyby chodziło o pomyślność dla nas, Moabici zaprosiliby nas na wspólną ofiarę, a przynajmniej powiadomiliby nas o swych zamiarach. Jednakże nie uczynili tego i nie wiemy, jakie mają plany. Dlatego postanowiłem całą rzecz zbadać, by w porę móc interweniować.
– Co chcesz uczynić, Mojżeszu?
– Przygotujemy dary i poślemy z nimi namiestników rodów. Oni wybadają nastroje, jakie panują wśród Moabitów.
– Czemu mamy iść tam z darami? – zaperzył się Elkana – uznają to jako naszą słabość. Czemu ich od razu nie zaatakujemy?
Zgromadzeni pokiwali głowami. Wszyscy byli zniecierpliwieni bezczynnością. Mojżesz podniósł dłoń w geście uciszenia.
– Nie uczynili nic, by ich atakować.
– Mamy czekać na prowokację? A jeżeli będzie wtedy za późno?
– Wiecie o tym, że bez wyraźnego zezwolenia Jahwe nie możemy atakować!
– Rozumiemy, że Bóg zabronił walczyć z Edomitami, bo to nasi bracia. Ale Moabici? Nic nas z nimi nie łączy!
– To również nasi bracia. Moab pochodzi z ciała bratanka Abrahamowego, Lota!
Channiel nachylił się do sąsiada:
– To i Amonitów będziemy musieli okrążać, bo też pochodzą z ciała Lotowego.
– W ten sposób każdego poganina można nazwać bratem. Po ojcu Adamie! – odezwał się sarkastyczny głos. Krótki śmiech zabrzmiał w namiocie, ale ucichł zgromiony surowym spojrzeniem przywódcy.
– Moim poleceniem jest, by jutro przygotowano sześćdziesiąt szat z fioletowej i czerwonej purpury, trzysta byków i trzysta baranów. Namiestnicy zabiorą je do pałacu w Kir-Chareszet. Możecie odejść.
Starsi wyszli z namiotu. Mojżesz zmęczony usiadł na baranich skórach i przymknął oczy. Wiedział, że tym posunięciem nie zyska sobie zwolenników, wręcz odwrotnie. Nie miał jednak już siły, ani ochoty wszystkiego im tłumaczyć. Młodzi ludzie nie rozumieli mądrości starca, nie pamiętali, co ojcowie opowiadali o wydarzeniach zaistniałych podczas wyjścia z niewoli. Chcieli rządy i plany dojścia do Kanaanu przejąć we własne ręce.
Właściwie, to z chęcią zrzekłby się już władzy. Przewodzenie tak wielkiemu narodowi ciążyło mu coraz bardziej, zwłaszcza, że lat mu przybywało, w odróżnieniu od sił, które go opuszczały. Owszem, to prawda, że był stworzony do rządzenia. W Egipcie, na dworze faraona dosyć się napatrzył na politykę swego przybranego ojca. Ale co innego rządzić zorganizowanym państwem, a co innego tłumem byłych niewolników przyzwyczajonych do bezmyślnego wykonywania rozkazów przy świście bicza. A przecież całe życie poświęcił temu narodowi… Tak bardzo starał się uporządkować lud izraelski, nauczyć ich ładu i zorganizowania. Podzielił ich na plemiona, każdemu dał prawo sądzenia się przed starszymi. Uczynił z nich armię, która potrafi pokonać nawet takiego olbrzyma, jak Og. A przecież, gdy opuszczali Egipt, nawet mieczem nie umieli się posługiwać. Dał im istnienie, prawo, sławę między narodami… nawet służba kapłańska kierowała ich życiem podobnie jak w Egipcie… A że ich Bóg nie ma widzialnej postaci, jak bożki egipskie Hathor, czy Anubis? Przecież nie są poganami, którzy muszą ujrzeć prawdziwego Boga w cielesnej postaci, by uwierzyć. Jahwe wypełnia wszystko, jest potężny, jego tron jest w Niebiosach, a jednak w swej łaskawości zniżył się i pozwolił na zbudowanie mu świątyni. Czegóż więc im brakuje? Czemu szemrają? Czy brak kamiennego lub drewnianego bóstwa ogranicza ich w postrzeganiu niewidzialnego? Odbiera im radość i zadowolenie z opieki, jaką codziennie otrzymują w postaci stałego pożywienia i poczucia bezpieczeństwa?
Jego rozmyślania przerwał szelest. Jozue uchylił płachtę namiotu i wszedł do środka.
– Mojżeszu…
– Tak, Jozue?
Mężczyzna obejrzał się i przysiadł obok starca.
– Przyszedłem do ciebie z prośbą.
– Mów!
– Wiem, że nie jestem namiestnikiem… ale czy mógłbym cię prosić, abyś mnie także wysłał do Moabitów?
– Czemu chcesz tam iść? Żadna walka się nie szykuje, nie jesteś tam potrzebny. To tylko zwiad.
– Właśnie o to chodzi, Mojżeszu! Chcę iść z nimi, aby się rozejrzeć. Znam się na uzbrojeniu, poznałbym siłę liczebną ich wojsk.
– Nie, Jozue. Jesteś mi tutaj potrzebny.
– Dlaczego, Panie?
Podniósł na niego wyblakłe oczy. Czy powinien teraz powiedzieć Jozuemu o swych zamiarach? Boże, czy nie będzie za wcześnie? A może za chwilę będzie już za późno? Westchnął i położył drżącą, pomarszczoną dłoń na jego ramieniu.
– Jozue, synu Nuna. Usługujesz mi od dnia swej młodości. Powiedz, czy kiedykolwiek, pomijając sprawę Meriba, powiedziałem coś, co byłoby sprzeczne z wolą Boga?
– Nie, Mojżeszu.
– Więc i teraz miej pewność, że to, co ci teraz powiem jest Bożym zamiarem. Pan chce, abyś ty poprowadził po mnie lud. To właśnie ty i kapłan Eleazar rozdzielicie ziemię Kanaanu pomiędzy plemionami. Dlatego musisz być zawsze tutaj obecny, przy moim boku, aż włożę na ciebie ręce i powierzę ci cały ten lud. Rozumiesz, Jozue?
Młody człowiek pochylił głowę i dłuższą chwilę milczał. Potem spojrzał na Mojżesza i powoli, jakby z wysiłkiem odparł:
– Dlaczego ja?
– Dlatego, że tylko ty i Kaleb byliście ufni w Boże prowadzenie, kiedy lud wzbraniał się wchodzić do Ziemi Obiecanej.
– Czemu więc Kaleb ich nie poprowadzi?
– Kaleb jest już stary, ma ponad osiemdziesiąt lat. Co prawda, nadal jest tak mocny, jak był podczas przepatrywania Kanaanu, i siłę ma wielką tak do bitwy, jak i do pochodu. Ale naród jest krnąbrny. Potrzebuje młodej ręki, która trzymała by go krótko. Dlatego to ty będziesz ich przywódcą.
Jozue skłonił głowę.
– Będzie, jak zechcesz, panie.

* * *
W sali roiło się od zaproszonych gości. Gwar i zaduch przeplatany dymami z kadzideł przytłaczał ucztujących. Bileam siedział za długim stołem obciążonym wielkimi srebrnymi półmisami z dziczyzną i maczając kawałek chleba w misie wypełnionej aromatycznym sosem przyglądał się tancerkom pląsającym na parkiecie. Raz po raz słudzy dolewali mu z dzbanów zimnego wina, wytoczonego z wnętrza ukrytych w głębokich piwnicach beczek. Śpiewacy opisywali barwnie dzieje znanych bohaterów, wplatając w pieśni zabawne epizody z codziennego życia. Zapadał już zmrok. Balak ocierając usta z tłuszczu pożeranej właśnie jagnięcej pieczeni, zaklaskał w dłonie, by uspokoić na chwilę zebranych.
– Mili goście! Dzisiejsza uczta jest moim aktem wdzięczności wobec obecnego tutaj Bileama. Prorok widząc problem, z jakim od pewnego czasu się borykamy, zechciał wspomóc nas i wezwał swego Boga, by ten pobłogosławił nasz naród. Dzięki niemu osiągnęliśmy zwycięstwo!
Wśród zebranych podniosły się okrzyki pochwały, goście zerkali na zakłopotanego, ale i zarumienionego z emocji Bileama. Balak ciągnął dalej:
– Ponieważ błogosławieństwo było darem Najwyższego, dlatego moją wolą jest, by tego wieczoru przygotowano ofiarę dziękczynną, a przeprowadzi ją człowiek namaszczony przez Boga, tu oto siedzący Bileam!
Wykrzykując z emfazą ostatnie słowa król wskazał na niego. Ucztujący podnieśli się i oklaskami wyrazili swoją aprobatę. Zaczęto przygotowywać się do złożenia ofiary. Tancerki uciekły spłoszone, a słudzy zwinnie ułożyli pośrodku sali drewno. Po chwili ogień trzaskając zaczął ogarniać gałęzie, a przed umilkłych w zaciekawieniu gości postawiono wielką stągiew pełną ciemnej cieczy. Balak podszedł do niej i zanurzywszy chochlę nabrał nieco płynu. Upił trochę, z lubością przymykając oczy. Ciecz zostawiła na jego zaroście ciemny ślad. Bileam podszedł do stągwi i zajrzał do jej wnętrza. Ze środka dobiegła go nieprzyjemna woń.
– Co to jest? – zapytał.
– Nie poznajesz? – zdziwił się Balak i ponownie zaczerpnąwszy płynu podsunął mu pod nos – to krew pokonanych Izraelitów! Dzięki tobie mogliśmy utoczyć jej w nadmiarze. Nikomu w Moabie jej nie zabraknie, każdy nasyci się jej ponad miarę!
Bileam wzdrygnął się ze wstrętem i obrzydzeniem. Czyżby Moabici stali się szczepem kanibali żywiących się krwią swoich pokonanych wrogów? Spostrzegł, że wszyscy obserwują go uważnie. Jakkolwiek ogarnął go niesmak, pamiętał, że spodziewali się po nim przeprowadzenia ceremonii ofiarowania.
– Gdzie jest zwierzę na ofiarę? – spytał nieco zdławionym głosem. Król uśmiechając się wskazał na róg sali, gdzie stał kapłan Baala, przystrojony niezliczonymi plecionkami i amuletami. W ręku trzymał sznur, którym związany był jakiś człowiek. Bileam w półmroku nie mógł rozpoznać, kto to taki. Podszedł bliżej. Uwięziony podniósł głowę i Bileam stanął, jak rażony gromem. To był on.
Zerwał się z krzykiem i otworzył oczy. Sen, przerażający swoimi makabrycznymi obrazami jeszcze kołatał się w nim przyśpieszonym biciem serca. Długo dochodził do siebie, powoli przypominając sobie wydarzenia ostatnich dni.
Midianici. Balak. Zdumiewająca rozmowa z oślicą. Ołtarze na wzgórzach. Gniew króla. Co miał oznaczać ten sen? Czyżby Bóg chciał mu coś przez niego powiedzieć?
Siedział w nocnej ciszy na swym łożu i wsłuchiwał się w posapywanie śpiących obok ludzi. Nikt nie miał takich problemów jak on i nikt nie był bardziej od niego samotny. Rankiem ma się spotkać z królem i wyznać mu, jakim sposobem może pokonać Izrael, a nie ma żadnego pomysłu. Jeśli nic nie wymyśli, niechybnie zginie. Ale co wymyślić? Wszystkie misternie układane plany waliły się wobec nieodgadnionego uporu Boga. Nie rozumiał, dlaczego właśnie ten naród Bóg sobie upatrzył. Czy nie mógł wybrać innego, na przykład Moabitów? O ileż łatwiejsze miałby wtedy zadanie. Żyłby w zgodzie z własnym sumieniem świadcząc dobro tym, którzy go o to proszą.
– Boże Wszechmocny, którego imię jest Jahwe – modlił się bezgłośnie – odmień swoją wolę! Przecież ten naród niczym nie wyróżnia się od innych. Czyż Moabici nie są takimi samymi ludźmi, co i oni? Czyż nie rodzą się i nie umierają tak samo, sieją i zbierają plony, cieszą się i smucą jednako… Jakaż to dla ciebie różnica, wszyscy wszak są twymi stworzeniami. Twoje błogosławieństwo nie odmieni się, tak samo dotknie Moabitów, jak przedtem Izraelitów! A nawet jeśli tamci tak są tobie mili… toć przecież nie musisz oddalać od nich swojej łaski; jesteś na tyle Wielki, że możesz objąć nią jednych, jak i drugich. Nie muszę ich przeklinać, wystarczy, jeśli pozwolisz mi błogosławić Moabitów! Król będzie zadowolony, jeśli okażesz swoją dobrotliwość nad narodami.
Radość wypełniła go pokojem. Wydało mu się że zrozumiał sen. Ponownie stanęła mu przed oczami uradowana twarz Balaka. Już wie, co uczyni. Tak jak we śnie musi być inicjatorem wspólnej uczty, ofiary, która będzie jednoczyć oba narody. Wtedy Bóg nie będzie widział różnicy między jednym ludem a drugim i oba pobłogosławi. Ofiara będzie mu miła… naraz wspomniał stągiew wypełnioną krwią i wzdrygnął się. Nie, to tylko zły majak. Nie popłynie krew, on na to nie pozwoli. Uczta będzie ofiarą dziękczynienia, pełną wesela i radości. Ucztą zjednoczenia.
I tymi myślami napawając się ułożył się z powrotem do snu, a księżyc obleczony w szkarłatną barwę powoli chylił się ku zachodowi.

* * *
Zymri stał na dziedzińcu i z zachwytem przyglądał się wysokim, grubym murom, jakimi otoczony był pałac. Do tej pory jedyny widok, jaki mu towarzyszył, to były rozległe polany piachu skąpane w prażącym słońcu, przed którym uciec mógł jedynie pod płachtę namiotu.
Jego ojciec Salu opowiadał mu o miastach kananejskich. Ponoć były to istne warownie, wznoszące się pod chmury, bronione przez armie olbrzymów. Nigdy w życiu nie widział olbrzymów. Kir-Chareszet było też pierwszym miastem, które mógł zobaczyć z bliska. Nie dosyć, że zobaczył. Wszedł do niego! Dotykał z zachwytem i niedowierzaniem chropowatych murów, które z bliska wyglądały na jeszcze większe niż sobie wyobrażał. Zapragnął nagle, by osiąść gdzieś na stałe, żyć takim życiem, jakie prowadzili ludzie w stolicy Moabu. Obserwował mijanych ludzi, przyglądał się towarom rozłożonym na rynku i był zafascynowany tym, na co patrzył. Wiele przedmiotów niewiadomego przeznaczenia wyglądało na tak kruche, że bałby się nawet je wziąć do ręki z obawy, że by mu się rozpadły na kawałki. Rzeczy, z którymi do tej pory obcował były mocne i solidne, aby mogły przetrwać wieloletnią tułaczkę. Spojrzał po sobie. Ubranie, jakie nosił wydało mu się szare i ponure, nie pasujące do miejsca, w jakim się znalazł.
Poczuł się nieswojo. W dodatku teraz miał wejść do pałacu, gdzie nawet służba ubrana była w miękkie, białe szaty. Jakaś dziewczyna chichocząc zmierzyła go wzrokiem, a potem znikła za rzeźbionymi drzwiami.
– Bezwstyd i sromota – posłyszał obok siebie. Joktan ze zgorszeniem przyglądał się malowidłom, jakie zdobiły ściany dziedzińca. Przedstawiały sceny z życia bożków moabskich, przeplatane z codziennym życiem króla. Podszedł bliżej. Na bogato rzeźbionym tronie zasiadał władca, w ręku trzymał insygnia władzy: berło zakończone miotełką i pierścień. Przed nim w głębokim pokłonie chylili się poddani, za nimi ciągnął się pochód jeńców prowadzonych przez żołnierzy, dalej obładowany danina stał tłum wieśniaków. Za tronem stał prawie trzy razy większy od króla posag Baala. Obok niego jakaś bogini rozkładając skrzydła zakończone dłońmi błogosławiła zebranych.
– Król oczekuje was.
Ocknął się z zamyślenia i poszedł wraz z innymi do środka budynku. W torbie miał zwiniętą szatę tkana przez jego matkę, złocisty ornament zdobił rękawy, ale przepych, jaki go otoczył był tak wielki, że Zymri wstydził się nawet ja wyciągnąć.
Jak potraktuje ich król? Jako wieśniaków, żebraków, a może… jeńców? Cóż z tego, że na zewnątrz oczekiwało bydło przyprowadzone jako dar. Cały naród pozostał w Szittim, a ich jest tutaj tylko dwunastu. Co stanie na przeszkodzie Balakowi, by ich uwięzić? Jeśli by to uczynił, miałby w rękach kartę przetargowa, zgromadzili się przecież tutaj sami namiestnicy, głowy rodów izraelskich.
Szli korytarzem, na którego ścianach widniały płaskorzeźby przedstawiające króla w różnych sytuacjach: na polowaniu, podczas bitwy lub składającego ofiarę. Rzędy różnobarwnych fresków przyciągały uwagę i zajmowały myśli do tego stopnia, że kiedy otwarto przed nimi wrota, stanęli zaskoczeni.
Południowe słońce wdzierało się do sali oślepiając błyskami w złoceniach.
W pierwszej chwili wzięli ogromny, prawie trzymetrowy posąg bożka za króla i wystraszyli się, że Balak, podobnie jak król Baszanu należy do rodu olbrzymów. Po chwili jednak odkryli jego kamienną nieruchomość i w zażenowaniu cofnęli się krok do tyłu. Zaczęli gorączkowo przebiegać wzrokiem po sali i wkrótce pośród zebranych dostojników dostrzegli tron i siedzącego na nim władcę. Balak spodziewając się gości ubrał swoje odświętne szaty, w długie włosy miał wplecione rubiny, które błyskały krwawym światłem za każdym razem, kiedy poruszył głową. Na wysokim nakryciu głowy widniały obręcze z imionami bóstw opiekuńczych. Dłonią obciążoną pierścieniami skinął na przybyszy. Stłoczeni w grupie weszli i pokłonili się Balakowi.
W sali było duszno. Ciężkie od gorąca powietrze oblepiało ciała, a leżące w cieniu ogromne psy dyszały głośno raz po raz oblizując wywieszonymi z pysków jęzorami wysuszone nosy.
Sza zikni – brodaci urzędnicy przedstawili Izraelitów, a potem każdy z naczelników podchodził i pozdrawiając w imieniu swego plemienia składał swój dar. Bileam kryjąc się w półcieniu kolumny obserwował przybyszy.
– Niezmiernie jesteśmy radzi z waszego przybycia – Balak skłonił głowę i klasnął w dłonie. Słudzy w pokornym milczeniu zebrali przyniesione dary i chyłkiem wycofali się. – Zależy nam na pokoju między naszymi narodami. Od dłuższego czasu obserwujemy was i podziwiamy jedność, jaka istnieje między waszymi plemionami.
– Jednoczy nas wiara w Jedynego Boga – odrzekł Paltiel, syn Azzana.
– Który to z Bogów? – zapytał z zaciekawieniem król – czy rządzi on ziemią, czy podziemiem? Jakie demony są mu podwładne?
– Nasz Bóg rządzi tak samo ziemią, jak i podziemiem. Poddane mu są wszelkie duchy, wszystko, co ma w sobie tchnienie życia. Mieszkańcy krańców ziemi boją się Jego znaków, On utwierdza swoją mocą góry, a wody kładą się pod Jego dłonią.
– Nie za dużo obowiązków, jak na jednego Boga? – uśmiechnął się Balak. Zebrani zawtórowali mu śmiechem.
Gilead, syna Machira zmarszczył brwi.
– Nie wyśmiewajcie się z Wszechmocnego, gdyż On nienawidzi tego, kto kocha bezprawie. Na bezbożnych zsyła deszcz rozżarzonych węgli i siarki, a wicher palący jest udziałem ich!
Balak uspokajająco wzniósł ręce:
– Nikt nie naśmiewa się z waszego Boga. Nie znamy go, nic dziwnego, że zadajemy takie pytania. Ale z chęcią poznamy waszą wiarę. Dziś wieczorem zapraszam was na ucztę. Tam będziecie mogli nam więcej o Nim opowiedzieć. Teraz eunuchowie pokażą wam miejsce, gdzie możecie się rozgościć.
Wśród gości podniósł się szmer. Niektórzy szeptem wyrażali obawę, czy powinni brać udział w uczcie, która może zawierać zabronione przez Boga potrawy. Król zapytał o przyczynę niepokoju.
– Jesteście naszymi gośćmi, wszystko odbędzie się według waszych zwyczajów – odparł i nakazał kucharzom, aby uzgodnili wykaz dań, jakie znajdą się na stole. Izraelici potrząsając niepewnie głowami rozeszli się do pomieszczeń.
Balak nakazał zebranym opuszczenie sali i skinął na Bileama. Ten wychylił się z kąta, w którym przeczekał audiencję i podszedł do tronu.
– Co myślisz o tych ludziach? – Balak niespokojnie grzebał palcami po brodzie.
– Lud to surowy i do przyjemności nienawykły. Jeśli pokażemy im radość, jaka płynie z uciech oferowanych przez Baal Petora, niewątpliwie zjednoczą się z nami. A jeśli już będą z nami, wtedy nie wystąpią przeciwko nam.
– Widziałeś jednak, jak ściśle przestrzegają praw nadanych im przez kapłanów.
– To tylko obrzędy – Bileam skrzywił się lekceważąco. – Zwyczaje tworzą ludzie, a Bogowie się do tego dostosują. Wszystko zależy od wysokości ofiary.
– Jak do tej pory okazało się, że ich Bóg jest nieprzekupny – ironia cięła jak kąśliwy owad.
Prorok zmieszał się, ale odzyskał pewność głosu:
– Bóg, któremu służę nie chce wojny. Ty tego oczekiwałeś, dlatego ci się sprzeciwił. Jeżeli jednak w pokoju połączymy nasze narody, wtedy Jahwe przychyli się do nas i pobłogosławi Moabitów.
– Obyś miał rację – Balak zmarszczył czoło i odprawił proroka. Potem podniósł się z tronu, podszedł do jaśniejącego pozłacaną twarzą bożka Szamasza i szepcząc półgłosem modlitwy sypnął kadzidło na żażące się węgle. Niebieskawy dym wypełnił salę intensywnym, aromatycznym zapachem. Zbliżał się wieczór.

* * *
Na tarasie pałacu królewskiego ustawili rzędy niskich stołów, na których rozstawiono naczynia wypełnione aromatycznymi potrawami. Gorące zupy w niskich, bogato zdobionych wazach, miedziane czarki, dzbany inkustrowane małymi muszelkami i błyszczącymi czarnymi kamieniami, a wszystko to oświetlone rozstawionymi wszędzie oliwnymi lampami. Zapach pieczeni mieszał się z ostrym swądem palonego mięsa – to goście składali swoim bogom ofiary wieczorne.
Wśród zebranych panowała ogólna wesołość. Umysły pojone mocnym winem dawały rozprężenie w zachowaniu, wzrok kołysany powabem bioder pięknych tancerek stawał się jednocześnie mętny i roziskrzony.
Naczelnicy nieufnie podchodzili do wszelkich gestów, jakie czyniono w ich kierunku. Jakkolwiek nie mieli przy sobie broni, to jednak cali byli w napięciu i przygotowaniu na podstęp. A pretekst można było znaleźć w każdej chwili, na sali bowiem zgromadzeni byli ludzie z różnych narodów: Amalekici, Edomici, Aramejczycy. Trudności w porozumiewaniu się rozwiązywał alkohol. Opowiadano sobie wyczyny myśliwskie i wojenne, chwalono się posiadanym uzbrojeniem i wyposażeniem armii.
– A ja ci mówię, że to był Zamzummim! – pijany Ammonita, z przewiązaną przez twarz opaską, ukrywającą utracone w walce oko uderzył pięścią o stół. – Był rosły tak, że wielkością swoją przewyższał dwóch ludzi stojących jeden na drugim. A włócznię to miał tak grubą, że jak mój pachołek próbował ją po walce podnieść, to przewrócił się pod jej ciężarem!
– Nie ma już olbrzymów – wymamrotał Moabita wychylając kolejny kubek wina. – Całe plemię Refaitów wyginęło, została po nich ziemia, którą wy przejęliście, a teraz przechwalacie się, że to wy ich pobiliście.
– Pobiliśmy! – wrzasnął rozgniewany Ammonita. – Moi ojcowie zasiedlali tereny nad rzeką Jabbok, ale my ruszyliśmy na południe i zagarnęliśmy Cheszbon. Jesteśmy narodem wojowników, a nie pasterzy kóz, koczujących na zielonych pastwiskach Seiru!
Edomita zerwał się.
– My naszej ziemi nie otrzymaliśmy w dziedzictwie, także ją zdobyliśmy! Choryci może nie byli olbrzymami, ale byli ludem walecznym. I nie musimy karmić ludzi bajeczkami o potędze olbrzymów! Sami, własną bronią ich wybiliśmy i teraz nasze rodziny w pokoju mogą żywić się ze zdobytej ziemi.
– Bajeczkami? Refaici to nie bajeczki! Sam z nimi walczyłem, na własne oczy ich oglądałem!
– I pewnie dlatego oko straciłeś, byś nie musiał swoich kłamstw udowadniać.
– Zaraz ty swoje utracisz!
Szczepili się ze sobą i przewrócili na ziemię okładając się pięściami przy wtórze śmiechów. Izraelici nie włączali się do ogólnej zabawy. Skupieni na obserwacji wszystkiego, co ich otaczało, ze zdumieniem brali do rąk złote naczynia, na których przedstawiono sprawnym dłutem rzemieślnika postacie zwierząt i ludzi. Nie mogli uwierzyć, że przedmioty, które w ich mniemaniu nadają się tylko do celów świątynnych brane są przez ludzi i używane do tak prozaicznych czynności, jak jedzenie i picie.
Zimri, w odróżnieniu od swego ojca korzystał ze sposobności bezkarnego używania przedmiotów i uciech, do których nie miał na co dzień dostępu. Przyglądał się wszystkiemu, pytał o każdą drobnostkę, która go zaciekawiła, brał do ręki skórzany pas nabijany mosiężnymi ćwiekami słuchając opowieści swego sąsiada, jak przydatne są w walce żelazne pętlice, które wpierw brał za ozdoby, potem okazały się uchwytami na miecz, sztylet i bukłaczek z oliwą. Naraz zwrócił uwagę na dziewczynę siedzącą w grupie zebranej przy królu.
– Kto to taki? – zapytał wskazując na nią sąsiadowi.
– Tam są zebrani książęta moabscy. Zostali zaproszeni przez króla wraz ze swymi rodzinami. To pewnie córka jednego z książąt.
Dziewczyna spostrzegła, że jest obserwowana. Spuściła oczy, a potem z lekkim uśmiechem rzuciła w stronę młodzieńca zalotne spojrzenie.
– Ładna jest – szepnął zauroczony Zimri. Miał rację. Smagła skóra podkreślana karminową suknią ze złotym haftem, szyja okolona paciorkami z lapis-lazuli, wpięte w uszy złote kolczyki w kształcie rozetek i podtrzymywana opaską ciemna gęstwina włosów spływająca na plecy – wszystko to dodawało dziewczynie urody. Uśmiechnął się do niej. Naraz przestała go interesować niezwykłość miejsca, w którym się znajdował. Skupił się na przyglądaniu dziewczynie, jak rozmawia, uśmiecha błyskając drobnymi perełkami zębów, nabiera z talerza, podnosi do ust kielich… W pewnej chwili przechodzący obok człowiek potrącił ją i struga wina polała się na jej suknię. Zerwała się, coś powiedziała do starszego mężczyzny siedzącego koło niej i wyszła z sali. Zimri podniósł się od stołu.
– Gdzie idziesz? – Salu zmarszczył brwi.
– Za potrzebą, ojcze – skłamał i wyszedł. To była jedyna okazja, żeby mógł ją poznać bliżej. Przyśpieszył kroku. Obok potrącając go w pośpiechu przebiegali słudzy z kolejnymi dzbanami wina. Zatrzymał się i poszukał dziewczyny wzrokiem. Dojrzał ją skręcającą w boczny korytarz. Pobiegł tam i złapał ją za łokieć.
– Zaczekaj!
Obejrzała się i uśmiechnęła.
– Kim jesteś, dziewczyno? Jak ci na imię?
– Mam na imię Kozba. A ty?
– Zimri. Jesteś córką midiańskiego księcia?
– Tak.
Zamilkł i nie wiedział, co dalej mówić. W końcu rzekł, zbyt późno uświadamiając sobie absurd tego stwierdzenia:
– Mój ojciec także jest księciem.
Roześmiała się. On też.
– Mieszkasz tutaj w pałacu?
– Nie, jesteśmy tylko zaproszeni. Jutro, lub pojutrze wracamy do domu.
Kozba w zakłopotaniu bawiła się frędzlami zdobiącymi jej suknię. Ciemna plama szpeciła materiał.
– Muszę iść zmienić suknię.
– Czy będziemy mogli się spotkać?
Nie chciał się z nią rozstawać. Nie ważne mu było jej pochodzenie, jej twarz zapadła mu głęboko w pamięci. Podniosła na niego czarne, płonące zimnym blaskiem oczy.
– Jeśli tylko ojciec pozwoli…
Odwróciła się i znikła za drzwiami komnaty. Zimri oparł głowę o ścianę
i próbował powstrzymać śmiech szczęścia, jaki się z niego wyrywał.

* * *
Noc już zapadła, ale ucztujący nie zauważyli tego. Weselili się słuchając pieśni opowiadających o perypetiach herosów i bogów. Bileam siedział tuż obok króla i zajadał się baraniną z warzywami.
– W jaki sposób chcesz połączyć nasze narody?
Pytanie zaskoczyło go. Chwilę mielił w zębach kęs mięsiwa, a potem odparł stanowczym głosem:
– Na wszystko przyjdzie pora, królu.
– Uczta niedługo się skończy. Wszyscy wrócą do domów. Nie będzie już takiej okazji.
– Mój Bóg mówi, że jeszcze nie czas.
– Pośpiesz swojego Boga, bo twój Bóg straci kapłana.
Groźba w słowach Balaka przyśpieszyła Bileamowi bicie serca. Baranina przestała mu smakować. Sięgnął po kubek wina i pociągnął głęboki haust. Cóż on może zrobić, jeśli Bóg milczy? Jest przecież tylko prorokiem. Czyni tylko to, co Bóg mu rozkaże, nie ma żadnego wpływu na Jego decyzje. Jak sprawić, by Wszechmocny odezwał się i objawił swoją wolę?
Nagła myśl uderzyła go i rozjaśniła spojrzenie.
– Królu – rzekł uszczęśliwiony – mój Bóg chce, by oddać mu cześć i chwałę. Wtedy sprawi swój cud zjednoczenia. Wstań teraz od stołu i pobłogosław wszystkich zebranych.
Balak spojrzał zdziwiony, ale nie protestował. Wezwał sługi i nakazał kapłanom ustawić ołtarz kadzidlany. Potem podwinął rękawy szaty i wstał. Zebrani umilkli.
– Złem by było, gdybyśmy jedynie dbali o swoje uciechy, a Bogom nie oddali należnej im czci. Dlatego wszyscy teraz złożymy dzięki Wyższym Siłom i prosić będziemy o ich szczególne błogosławieństwa.
W centralnym miejscu stały ołtarze poświęcone lokalnym bóstwom, wizerunki duchów opiekuńczych malowane na ścianach dzięki błyskom ognia poruszały się i sprawiały wrażenie, że zaraz zejdą i przyłączą się do biesiadujących. Goście ogólnym aplauzem wyrazili pochwałę dla postępowania króla. Ten poczekał, aż kapłani przygotują wszystko i podszedł do głównego ołtarza. Wzniósł ręce.
– Niech bogowie Sin i Adaru błogosławią naszej uczcie. Niech Enlil i jego boska małżonka Ninlil chronią nasze rodziny przed zarazą. Niech Sippar i Eglon stoją na straży naszych granic. Niech Sin i Larsa…
Lista imion bożków była długa. Przy każdym wymówionym imieniu kapłani strząsali kadzidło na węgle ołtarza, a zebrani ludzie kiwali z zadowoleniem głowami. Jedynie Izraelici coraz bardziej nachmurzeni potrząsali z dezaprobatą głowami.
– Niech Jahwe prowadzi lud Izraela w pokoju do ziem Kanaanu – zakończył swoje modły Balak. Nemuel zerwał się oburzony.
– Nie będziecie włączać imienia naszego Boga w poczet waszych bożków! – krzyknął zaciskając nad głową pięści. Zaskoczeni ludzie znieruchomieli.
– Nasz Bóg jest ponad waszymi rzeźbionymi kukłami. On jest Święty i Jedyny! Słuchaj, Izraelu, Pan jest Bogiem, Pan jedynie!
– Szema Israel – wyszeptały zgodnie wargi namiestników.
– Nasi bogowie są kukłami? – rozgniewany głos podniósł się wśród gości. Niejeden wstał z miejsca szukając przy boku miecza. Balak zdezorientowany odwrócił się od ołtarza.
Zanosiło się na poważny zatarg, a przecież jego posunięcie miało na celu zjednoczenie, a nie walkę między narodami. Spojrzał zagniewany na Bileama i zdumiał się. Jego twarz promieniowała niezwykłym blaskiem, jakiś dziwny spokój promieniował od jego postaci. Wstał i nie zważając na zacietrzewionych ludzi podszedł do ołtarza, wspiął się na stopnie i podniósł dłonie do góry.
– Cisza! – ktoś krzyknął w tłumie i oczy wszystkich zwróciły się na proroka. Ten przymknął oczy i w natchnieniu zaczął mówić:
– Słowo Bileama, syna Beora, słowo męża o otwartym oku, słowo tego, który słyszy słowa Boga, który zna myśli Najwyższego, który ogląda widzenie Wszechmocnego, który pada, lecz z otwartymi oczyma.
Wszyscy spoglądali z zaciekawieniem, ale i z nabożną trwogą. Głos Bileama obijał się od ścian, wibrował między płomieniami lamp oliwnych.
– Widzę go, lecz nie teraz, oglądam go, lecz nie z bliska.
Miseczki z kadzidłem rozbłysły niebieskim światłem i w górę buchnął dym.
– Bogowie się odezwali – gorączkowy szept przejął wszystkich dreszczem. Bileam podniósł ton głosu aż do zawodzącego półśpiewu:
– Wzejdzie gwiazda z Jakuba, powstanie berło z Izraela i roztrzaska skronie Moabu, ciemię wszystkich synów Seta. Edom stanie się jego dziedzictwem, Seir będzie dziedzictwem swoich wrogów, Izrael nabierze mocy! Władca wywodzić się będzie z Jakuba, wygubi resztki z miasta…
Edomici opamiętali się i wzburzeni obejrzeli się na Izraelitów. Ci nie zwracali uwagi na obecnych, tylko wpatrywali się w Bileama, który spojrzał w stronę Amalekitów i wygłosił swoje proroctwo: – Amalek był pierwszym z narodów, lecz jego końcem zagłada.
Odwrócił wzrok od Amalekitów i spojrzał na Kenitów:
– Mocna jest twoja siedziba, Na skale założone twoje gniazdo. A jednak Kain będzie spustoszony, rychło Aszszur weźmie cię w niewolę.
Rozsierdzeni Amalekici podnieśli wrzawę. Jeden z nich krzyknął wyciągając ukryty sztylet:
– Nie będzie ten szczur rzucał na nas przekleństwa. Moloch żąda jego krwi! – i rzucił się w stronę Bileama. Jednak zanim dobiegł do niego, chwycił się za pierś i upadł charcząc na podłogę. Zebrani z lękiem cofnęli się do tyłu. Prorok spojrzał z gniewnym uniesieniem na ludzi i potrząsając drżącymi rękoma zawołał:
– Biada! Kto żyw zostanie, gdy Bóg to uczyni? Okręty przybędą od strony Kittim, upokorzą Aszszura, upokorzą Ebera.
Nagle jakby opuściła go moc. Opuścił ramiona i zwiesiwszy głowę wyszeptał:
– Lecz i on będzie spustoszony.
Zszedł ze stopni ołtarza i skierował się do wyjścia. Balak podbiegł do niego, złapał za rękaw i wysyczał z zajadłością:
– Cóżeś uczynił? Miast pogodzić wszystkich, ty rozjątrzyłeś konflikt. Gdzie zjednoczenie, o którym tak mi opowiadałeś?
– Powiedziałem ci, że mówić mogę tylko to, co mi mój Bóg nakazał. Ty nie znasz jego ścieżek. Nie wiesz, jakimi drogami przeprowadza On swoje plany. Pozostaw mnie w spokoju.
Balak stanął znieruchomiały, gdy tymczasem Bileam osiodłał swoją oślicę i ruszył do domu nie zatrzymywany przez nikogo.

* * *
Izraelici powrócili do Szittim.
Wpierw nie było widać żadnej odmiany w ich zachowaniu. Zdali relację Mojżeszowi z pobytu w stolicy Moabu, uspokoili tych, którzy obawiali się zbrojnych poczynań Balaka. Nie zauważyli żadnych oznak przygotowań do wojny, wręcz odwrotnie, opowiadali o szczodrości i łaskawości króla, o bogactwie i przepychu, jakim się otacza.
– Jeśli opływa on w dobrobyt, czemu miałby nas atakować? – pytali podczas wieczornych spotkań w gromadzie – przecież nasz lud nie stanowi dla nich atrakcyjnego kąska, nie mamy nic, czego oni by pożądali, wręcz przeciwnie, to oni mają coś, czego my nie mamy.
– Co takiego? – pytali zaciekawieni współplemieńcy.
– Mają proroka, który jest pod Bożym natchnieniem. Choć pochodzi z ziem midianickich, jest Bożym prorokiem!
– Niemożliwe, by Bóg odwrócił się od nas i obdarzył swoją łaską Midianitów!
– A czyż nie używał teścia Mojżesza jako swego kapłana? – oponowali namiestnicy. – A przecież Jetro należał do plemienia midiańskiego.
– Racja! – zgodzono się skwapliwie.
Namiestnicy podsycali tę opinię opowiadając szczegóły wydarzenia.
– Bileam jest po naszej stronie – wołali – jego proroctwa pochodzą od samego Boga! Na własne uszy słyszeliśmy, jak nam błogosławił! I nie obawiał się gniewu króla. Ani zebranych gości! Sypał przekleństwa na głowy Amalekitów, obiecywał nam zielone pola Edomu. To mąż Boży!
Wśród narodu zapanowało poruszenie. Jeden drugiemu przekazywał sobie wieść, że Pan odstąpił od Mojżesza i obdarzył swoją łaską Bileama, syna Beora, mieszkańca Petor.
Co niektórzy postanowili wybrać się do Aram-Naharaim, na wzgórze, gdzie mieszkał zwiastun ich przyszłego szczęścia.
Zimri uznał, że jest to wspaniała okazja, by odwiedzić księcia midiańskiego, Surę, a przede wszystkim – jego córkę. Ukradkiem, pod nieobecność ojca przygotował prezent ze złotych naramienników, zawinął go w płótno i osiodławszy osła, przyłączył się do wyruszających o świcie pielgrzymów.
W południe byli już pod domem proroka. Ten wyszedł im na spotkanie.
– Czego u mnie szukacie?
– Wyroczni Bożej, proroku – Szuel pokłonił się nisko.
– Nie macie proroka wśród swego narodu, że przychodzicie aż tutaj?
Zakłopotali się. Niezręcznie było ujawniać swoją słabość, nawet przed prorokiem Bożym.
– Mamy proroków, mamy też kapłanów. Ale Bóg objawił, że teraz przemówi przez twoje usta. Przyszliśmy więc i chcemy cię wysłuchać.
Bileam zadrżał w głębi ducha z radości. Oto odpowiedź Pana! Oto naród, który pragnie zjednoczenia, który chce podzielić się błogosławieństwem! Niezwłocznie zaprosił ich do chaty, gdzie wyjawił im – jak mniemał – wolę Boga. Izraelici słuchali tego w milczeniu.
– Czy Bóg chce, byśmy połączyli się z poganami? – po dłuższej chwili odezwał się z niedowierzaniem Manasses. – To rzecz niepodobna!
– Bóg wyraźnie powiedział, byśmy nie kłaniali się bożkom pogańskim, a to mają w swej praktyce poganie!
– Izrael jest ludem znającym Boga. Nie będzie się kłaniać kawałkom drewna i metalu!
Bileam przeczekał wzburzenie, jakie ogarnęło zebranych i rzekł:
– Czy tylko Izraelitów stworzył Pan Bóg? Czy tylko im dał prawo zasiedlać ziemię, siać zboże, hodować bydło? Czy tylko ich stworzył na swój obraz i podobieństwo?
Kiedy nikt mu nie odpowiedział, podjął pewniejszym głosem:
– Nie nakazuję wam się modlić do rzeźbionych bożków. Chcę tylko, abyście, zanim osądzicie otaczające was ludy zechcieli poznać ich obyczaje i wtedy zadecydowali, czy chcecie usłuchać Głosu Bożego, czy też nie.
Zapadła cisza. Każdy w głębi duszy zastanawiał się nad tym, co usłyszał. Było to tak odmienne od tego, co do tej pory słyszeli, że mieli trudności z zaakceptowaniem tego. Ale przecież namiestnicy na własne oczy widzieli dowód, że Bóg objawił swe słowo Bileamowi…
– Cóż więc mamy uczynić? – odezwał się wreszcie Malchaim.
– Dziś wieczorem będzie w wiosce święto Baal Petora. Pójdziecie tam i zobaczycie, jak oni oddają Bogu cześć. A potem wrócicie i opowiecie o tym swoim sąsiadom. Tylko tyle.
– I nie będziemy musieli uczestniczyć w ich obrzędach?
– Nikt was do niczego nie będzie zmuszał. Wszystko odbędzie się zgodnie z wolą Boga.
Uspokojeni ludzie zaczęli ze sobą po cichu dyskutować, a Zimri skorzystał z okazji i podsunął się bliżej do Bileama.
– Proroku…
Ten spojrzał na niego uważnie.
– Chyba cię znam? To ty byłeś na dworze Balaka?
– Tak. Mój ojciec jest namiestnikiem.
Oczy Bileama zajaśniały, życzliwy uśmiech pojawił mu się na twarzy.
– Mów, synu.
– Widziałem, proroku, że byłeś w bliskiej znajomości ze starszymi Midianu?
– Zgadza się, jesteśmy przyjaciółmi. A w czym sprawa?
Zimri zastanawiał się, jak przedstawić swój problem, w końcu uznał, że lepiej będzie przedstawić rzecz tak, jak się ona ma.
– Jeden z książąt midianickich ma córkę, piękną i powabną jak gazela. Jej oczy spojrzały na mnie i wzięły w swoją niewolę. Pragnę ujrzeć ją ponownie.
– Czy chodzi ci o Kozbę?
– Tak, proroku.
– Trafny wybór – pochwalił. – Rzeczywiście, to najpiękniejsza dziewczyna, jaką widziałem. Z chęcią miałbym taką córkę. I chciałbyś ją znowu zobaczyć? Trudna sprawa, namioty midiańskie są ładny kawałek drogi stąd.
Bileam chwilę myślał, drapiąc się w zarośnięty rudą brodą policzek. W końcu uśmiechnął się i poklepał Zimriego po kolanie.
– Będzie to załatwione. Dziś ją zobaczysz na święcie Baala w Petor. Zajmij się tylko swymi towarzyszami, a ja osiodłam oślicę i pojadę powiadomić kogo trzeba.
Wstał, pozdrowił swoich gości i objaśniwszy ich, gdzie winni udać się wieczorem wyszedł do stajni. Oślica posłusznie, choć ze zwieszoną w oślim smutku głową zawiozła go w stronę pól Midianu.

* * *
Pinechas obudził się w środku nocy. Poczuł potrzebę wyjścia poza obóz. Zarzucił na siebie suknię, wziął drewnianą łopatkę i ledwie widząc rozespanymi oczami wyszedł przed namiot. Świerszcze jak otumanione wygrywały w trawach swoją pieśń. Przeciągnął się ziewając głośno i powlókł się na skraj obozowiska. Tam znalazł kępę zarośli i przykucnął. Dzisiejsza potrawka z cielęciny chyba mu zaszkodziła, bo długo nie mógł się podnieść z miejsca. Wreszcie skończył stękać i zabrał się za zakopywanie cuchnących odchodów. Naraz doszedł go jakiś głos. Zdziwiony, kto tak chodzi po nocy przyczaił się. Na tle rozjaśnionego księżycem nieba dostrzegł sylwetkę kobiety i mężczyzny, trzymającego uzdę wielbłąda. Dobiegły go słowa wypowiedziane półgłosem:
– Musisz już wracać.
– Wiem, ojciec będzie się niepokoił.
– Bądź ostrożna, dobrze?
– Na pewno.
Długi pocałunek przerwał rozmowę. Pinechas poznał Zimriego, dziewczyna miała na sobie cudzoziemski strój. Poczuł, jak narasta w nim gniew i irytacja, zdrętwiałe nogi żądały podniesienia się. Postanowił jeszcze poczekać, by dowiedzieć się czegoś więcej.
– Dziś porozmawiam z ojcem, przekonam go, by nas pobłogosławił.
– A jeśli nie zgodzi się?
– Dlaczego miałby się nie zgodzić?
– Jestem z innego narodu, plemienia, nie wyznaję waszego Boga… jest wiele przyczyn, by twój ojciec nie zaakceptował naszego związku.
– Jeśli nie zezwoli na nasz ślub, odejdę i zamieszkam pośród twego ludu. Nie potrafię już bez ciebie żyć, Kozba…
Głosy ucichły tłumione wzajemnymi pieszczotami. Mężczyzna pomógł kobiecie wsiąść na wielbłąda, potem wszedł do obozu. Pinechas poczekał, aż oboje znikną z pola widzenia. Wyprostował obolałe mięśnie. Musi rankiem porozmawiać z Zimrim. A jeśli ten nie posłucha głosu kapłana, sprawa dotrze przed oblicze Mojżesza. Już on się o to postara…
Wrócił do namiotu, ale nie mógł zasnąć. Z niecierpliwością czekał na świt, jakby każda sekunda była kolejnym krokiem do przekleństwa jakie z pewnością zawisło nad Izraelem. Oto syn jednego z przywódców narodu sprzęgnął się z poganką! Wprowadził nieczystość do obozu, zarazę najgorszą ze wszystkich, bo ukrytą, trąd ducha! Nie, Pinechas nie może na to pozwolić, ustanowiony przecież został, by strzec czystości moralnej ludu Bożego. Do jego zadań należy odkryć chorobę i ją wyleczyć. Zaczął przypominać sobie sposoby oczyszczenia choroby:
– Jeżeli u jakiegoś człowieka pojawi się na skórze jego ciała obrzęk albo wysypka, albo plama i rozwinie się to na skórze, wtedy kapłan obejrzy to chore miejsce i określi, czy jest to trąd, czy też zwykły liszaj. Wtedy wyłączy chorego z obrębu obozu na siedem dni, potem na kolejne siedem, aż do momentu, aż choroba ujawni, czy jest ona trądem czy też nie.
Potrząsnął głową i szepnął do siebie:
– Nie, ta sprawa nie dotyczy trądu. To nieczystość ducha. A jak oczyszcza się ducha?
Zamknął oczy i pogrążył się w zadumie.
Gdy tylko ludzie obudzili się, poszedł do namiotu Salu. Matka Zimriego przygotowywała śniadanie, ojciec naprawiał pęknięte drewniane jarzmo. Spojrzeli na niego pytająco.
– Czy jest Zimri?
– Poszedł doglądać stada.
Kiwnął głową i nie wyjaśniając niczego poszedł na wskazane miejsce.
Zimri zajęty był cieleniem się jednej z krów. Zwierze ryczało, wybałuszało oczy na ludzi, jakby błagając ich o ulgę w cierpieniu. Zimri pokrzykiwał na sługi, którzy z całej siły ciągnęli za sznur, którym były związane nogi rodzącego się cielaka. Dostrzegł stojącego Pinechasa.
– Nie stój tak, pomóż – krzyknął niecierpliwie. Pinechas opamiętał się i przyłączył się do ludzi. Po kilkunastu minutach małe opuściło brzuch matki, a wszyscy odetchnęli z ulgą.
Zimri wycierając ręce z krwi spytał:
– Szukałeś mnie?
– W sumie… tak. Chcę z tobą porozmawiać.
– U mnie?
– Może nie… chodźmy do mnie.
– Coś poważnego? – spojrzał uważnie. Pinechas zmieszał się.
– Pogadamy – odparł wymijająco.
Poczekał, aż Zimri wyda ostatnie polecenia służbie i skierował się w stronę Namiotu Zgromadzenia. Tuż obok przybytku Pańskiego lewici mieli swoje płócienne przybudówki. Pinechas, jako syn arcykapłana zajmował najobszerniejszą i najbardziej wyposażoną.
Właściwie, nie było tak bardzo ważne, gdzie odbędzie się rozmowa. Jednak tuż przy świątyni Pinechas czuł się pewniej. Był właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Usiadł wygodnie nie zapraszając nawet Zimriego do ugoszczenia się, ale ten nie zważał na to. Usiadł naprzeciwko i czekał.
– Doniesiono mi, że zadajesz się z poganami – zaczął prosto z mostu Pinechas. Zimri zjeżył się w duchu.
– Kto tak twierdzi?
– Byli tacy, co cię widzieli – odparł wymijająco i sięgnąwszy po laskę pora zaczął ją rzuć.
Zimri gorączkowo szukał w pamięci, kto i kiedy mógł go zobaczyć z Kozbą, ale nie mógł sobie przypomnieć. Ostatecznie bardzo uważał, by ich związek nie stał się zbyt głośny, zanim nie powiadomi o swym wyborze rodziców.
– I co w tym złego? Wielu naszych zadaje się z nimi. Czyż nie handlujemy z nimi, nie wymieniamy się towarami, nie spotykamy się na drodze?
– Co innego handel, a co innego zbratanie się. Nie na to jesteśmy ludem wybranym, by mieszać się z nimi i płodzić pogańskie bachory.
Zimri zerwał się z gniewem.
– Tylko to masz mi do powiedzenia? To radzę ci, byś najpierw zebrał świadków i dowody, a potem rzucał oskarżenie. Ostatecznie nie jestem byle kim! Mój ojciec jest namiestnikiem!
– A mój arcykapłanem! I do nas należy dbałość o czystość religii!
– To dbaj o to, byś nie zabrudził szat krwią przy podrzynaniu gardeł wołom ofiarnym, a nie zaglądaj do cudzych łóżek – wycedził przez zęby Zimri i drżąc z powstrzymywanego gniewu wyszedł z namiotu.

* * *
Mojżesz przeglądał tabliczki gliniane, które przysyłali mu okoliczni władcy, kiedy do namiotu wsunął się Pinechas. Widać było po nim ogromne wzburzenie. Skinął mu ręką w milczeniu i odłożył pracę.
– Witaj, wnuku mego brata.
– Witaj, Mojżeszu.
– Co cię do mnie sprowadza? Mam nadzieję, że nic złego.
– I tak i nie, wuju.
– Czy coś się stało Eleazarowi?
– Nie, mój ojciec czuje się dobrze.
– Z czym więc przychodzisz?
Pinechas usiadł naprzeciwko przywódcy Izraela i nachyliwszy się konfidencjonalnie rzekł:
– Chodziłem między namiotami i słyszałem dziwne rzeczy. Nie wiem, czy jesteś zorientowany w tym, co się teraz dzieje w obozie.
– A cóż się dzieje, Pinechasie?
– Ludzie bratają się z poganami. Odwiedzają pogańskie gaje i kłaniają się obcym bożkom. Odstępstwo jest w narodzie!
– Czy zaniedbują służby Bogu Jedynemu? Omijają świątynię, nie składają ofiar za grzech?
– Nie, w tym są rzetelni. Zasmakowali jednak w nierządzie, jaki pociagają za sobą uczty ofiarne dla Baala Petora i chodzą do jego świątyni.
Mojżesz zamknął oczy i westchnął. Surowe życie na pustyni doprowadziło do wysuszenia źródeł radości, jakie Bóg ofiarowywał im każdego dnia. Kiedyż wreszcie dotrą do ziem Kanaanu, gdzie będą mogli sadzić swoje drzewa, obsiewać własne pola, żyć Bożym błogosławieństwem i umierać zaspokojeni i syci swoich dni. Kiedyż, Boże?…
Otworzył oczy.
– Czy wiesz to na pewno?
– Tak, Mojżeszu! Naczelnicy rodów są w to zamieszani. Zarazę ściągnęli z dworu moabskiego, tam, gdzie ty ich wysłałeś. Bileam uczy ich, jak odstępować od Boga, a wykorzystuje do tego ich kobiety.
– Nie wysłałem ich, by ściągali zarazę, ale by chronili nasz lud przed ewentualną napaścią. Jeśli zarazili się odstępstwem, jest na to lekarstwo.
– Tak, należy pozbyć się choroby i przebłagać Boga za grzech.
– O, nie, to nie Boga trzeba przebłagać. On jest miłosierny i łaskawy, nieskory do gniewu, bogaty w łaskę i wierność, zachowujący łaskę dla tysięcy. To nas trzeba przebłagać, byśmy byli mu wierni. To my przynosimy mu wstyd i hańbę w oczach narodów.
– Lud nie nauczy się posłuszeństwa, jesli nie ukarzemy winnych!
Mojżesz podnósł się i odchyliwszy zasłonę zamykającą wejście spojrzał w niebo.
– Czy Pan ma upodobanie w tysiącach baranów, w dziesiątkach tysięcy strumieni oliwy – zapytał w zamyśleniu. – Czy mam dać swojego syna za swoje przestępstwo, własne dziecko na oczyszczenie grzechu?
Odwrócił się i spojrzał na Pinechasa.
– Jesteś kapłanem i wiesz dobrze, co jest dobre i czego Pan żąda od ciebie: tylko, abyś wypełniał prawo, okazywał miłość bratnią i w pokorze obcował ze swoim Bogiem.
– To zdrada, Mojżeszu! A każda zdrada musi być okupiona krwią!
– Krew przelewa ofiara, by oczyścić lud z grzechu. Niech zostanie ogłoszona pokuta i niech każdy wyzna grzech, a będzie im odpuszczone.
– Gdy zaraza rozprzestrzenia się, trzeba wypalić źródło zarazy! Trzeba zabić namiestników i ich rodziny.
Mojżesz podbiegł do niego, szarpnął go za bluzę na piersi i porwał do góry. Przerażony Pinechas, przyciśnięty do belki podtrzymującej strop namiotu patrzył w zwężone z gniewu oczy pod nastroszonymi siwymi krzakami brwi i nie wiedział, czym go rozgniewał. A ten cedził mu prosto w twarz słowa:
– Jeszcze nie odrosłeś od ziemi, chłopcze, a już chcesz wchodzić w sprawy zbyt wielkie nawet dla starców. Kim chcesz być, Bogiem? Więc bądź nim choć przez chwilę. Weź w ręce rządy ponad ludami, uśmierzaj wojny, obdarzaj wszystkich dobrem, by jednocześnie zawiść ich nie zjadła, dawaj urodzaj, a jednocześnie ich go pozbawiaj, by nie zgnuśnieli. Otwieraj im co dzień oczy, lecz i zamykaj, gdy zbyt są zmęczeni życiem. Chroń ich, ale i ochrony pozbawiaj, by nie wyrosło drzewo zbyt słabe, do rodzenia niezdolne. Karm ich i przyodziewaj, a potem wysłuchaj z ich ust, jaki jesteś niesprawiedliwy, bo dałeś im omer manny mniej niż sąsiadowi.
Puścił go i niespokojnym krokiem chodząc mówił dalej jakby do siebie:
– Być ojcem, a jednocześnie sędzią. Miłować, a jednocześnie uczyć dyscypliny. Mieć w swojej dłoni berło prawa, a jednocześnie chleb miłosierdzia.
O, nie, ja nie chciałbym być Bogiem. I dobrze, że nim nie jestem! Wystarczy, że ustanowiono mnie sędzią nad jednym narodem, a już jestem zmęczony ciągłym użeraniem się o rozdartą komuś wczoraj koszulę, o nie takie spojrzenie, słowo rzucone nie w porę… Nie staraj się być tym, kto decyduje o losach ludzi. Bo jeśli opowiesz się za jednym, narazisz się drugiemu. Nie staraj się być Bogiem.
– Nie jestem Bogiem, wuju, ale jestem jego sługą! I winienem robić to, co Bóg nakazuje. A on nakazał, by nie łączyć się z poganami, by niszczyć pogańskie bałwany, by zabijać nieobrzezanych.
– A zastanowiłeś się kiedykolwiek, czemu Bóg tak nam nakazał? Czy dotarłeś kiedykolwiek do sedna Bożego polecenia? Czemu Wszechmocny tak mocny łańcuch rozciągnął nad naszym ludem, czemu tak silne prawa nas obowiązują? Nie wiesz… bo jesteś zbyt młody, bo nie widziałeś jak ten naród zaplątany w niewoli egipskiej nie wiedział już, jaką ma iść drogą, gdzie jest granica pomiędzy wolno, a nie wolno i w tym pomieszaniu ginął bez nadziei, bez filaru, na którym mogliby oprzeć swoje życie, swoją przyszłość, rodzinę, pracę, wstawanie o świcie i wieczorny odpoczynek.
Zatrzymał się i zniżył głos, jakby powierzał mu najgłębszą tajemnicę:
– Widziałem, jak bracia zabijali się o dziewkę przyświątynną. Nie mieli innych celów, jak tylko zjeść i po chwili to zwrócić w kącie między gryzącymi się psami. Gdy spoglądali w niebo, nie wiedzieli, jakie jest imię tego, który ich stworzył, i drżeli z lęku przed odejściem z miejsca, które znali, by stanąć przed nieodgadnionym. Nie było przed nimi jutra, ale kolejny dzień harówki nie wiadomo po co. Czterysta lat obracania się między poganami zatarło w nich obraz Jedynego. Upodobnili się do nich i stali się równie chaotyczni w swych wierzeniach. Dlatego Pan musiał wezwać mnie, bym wyprowadził ich z tego zamieszania i braku konkretnej wizji, dla której warto żyć i warto umierać. Dlatego nadał im prawo i zakreślił mocne granice, by okrzepli w tym co właściwe, co przynosi pokój i pożytek duchowi.
– A ty, Mojżeszu zbyt się zestarzałeś, by nadal pilnować Prawa i porządku.
Słowa Pinechasa uderzyły jak miecz. Mojżesz drgnął i odwrócił się gwałtownie.
– Jak możesz twierdzić, że odszedłem od Prawa, skoro sam je wam przekazałem! Widziałem Boga twarzą w twarz, śledziłem jego palec, gdy rył w skale przykazania. Widziałem zniszczenie, jakie pociągało za sobą bezprawie! Myślisz, że mój umysł przyćmiła starość? O, nie, może jestem bardziej zmęczony, ale myśli moje są nadal świeże!
Podszedł bliżej i położył rękę na jego ramieniu.
– Uważaj, moje dziecko, gdyż to twój umysł jest przyćmiony. Ambicja potrafi być bielmem na oczach, a kapłan musi ujrzeć chorobę, by ją leczyć. Przejrzyj proszę…
Pinechas strącił dłoń. Ledwie kryjąc wzgardę odparł:
– Ja dobrze widzę, Mojżeszu. Ale to ty zamykasz oczy przed faktem, że lud twój odchodzi od Wszechmocnego i nic nie chcesz uczynić, by temu przeciwdziałać. Pan tego nie błogosławi.
I nie czekając na odpowiedź wyszedł. A Mojżesz znieruchomiały stał długo nasłuchując wrzawy, jak podnosiła się z wolna w obozie.
* * *
Eleazar ubrał szaty kapłańskie.
Nie te zwykłe, jakie przyodziewał z okazji codziennej służby kapłańskiej, ale te odświętne, które podkreślały jego szczególną służbę dla Boga, coś, co wyróżniało go i oddzielało od szarego plebsu, stawiało na pozycji pośrednika pomiędzy zwyczajnym a nadzwyczajnym. Lnianą tunikę, haftowaną złotym ornamentem nakrył efodem z fioletowej purpury. Na szyi zawiesił złoty napierśnik błyszczący drogocennymi kamieniami. Nie była to tylko ozdoba jego stroju, lecz symbol. Każdy kamień przedstawiał jedno z plemion, krwisty rubin z wyrytym imieniem Rubena, topaz Symeona, zielony szmaragd Lewiego, karbunkuł, szafir koloru nieba i żółtawy beryl, biały opal i czarny agat, ametyst – cztery rzędy drogocennych minerałów iskrzyły w blasku słońca tkwiąc osadzone mocno w złotych oprawach.
W napierśniku było także szczególne miejsce, gdzie przechowywane były niezwykłe kamienie – Urim i Tummim, kamienie wyroczne. W ten sposób Eleazar stawał się nie tylko reprezentantem interesów Izraela, ale i przedstawicielem woli Boga. Powiódł palcem po ich powierzchniach. Twarde, jak ich życie. Różne, jak ich zachowanie. Drogie w oczach Bożych…
Nie czas na rozmyślania.
Sięgnął po pas tkany złotem. Obudzone tym ruchem dzwoneczki na obrzeżach sukni zadźwięczały cicho. Już prawie gotowy, jeszcze tylko zawój na głowę z przymocowanym na przodzie złotym diademem. Teraz nikt go nie dotknie, teraz jest już poświęcony Panu. Teraz jest Głosem Wszechmocnego…
– Panie, lud niecierpliwie oczekuje wyroczni – gorączkowy szept lewity dobiegł go zza zasłony. Zmarszczył brwi. Niech czekają! Służbę świątynną należy wykonywać ze skupieniem, powoli, by niczemu z pośpiechu nie uchybić, by brakiem ładu i porządku nie narazić się Władcy Wszechświata.
Sięgnął po lustro z polerowanej miedzi, a potem sprawdził wszystkie wiązania szaty. Jest dobrze. Może wyjść do ludu. Wrzawa, jaka rozlegała się przed namiotem ucichła na jego widok. Wszyscy patrzyli na niego, ciszę potęgował szum wiatru, jaki kręcił się między namiotami, targał za włosy i ubranie, kazał mrużyć oczy przed przypadkowymi ziarnkami piasku.
Rozejrzał się. Po lewej stronie tłumu stali żołnierze trzymając związanych namiestników. Nie wyglądali już tak dostojnie i godnie, jak co dzień. Posiniaczone twarze, zakrwawione wargi, poszarpane ubrania – a nad tą nędzą przerażone oczy, niepewne swego losu. Tak, nikt nie jest pewny tego, co stanie się z nim jutro, dziś, za godzinę, za chwilę… Wczoraj panujący nad ludem, dziś na wolę tego ludu skazani.
– Zebraliśmy się, by osądzić tych ludzi przed Obliczem Pana – podniósł głos, jakby chciał kogoś przekrzyczeć, choć nikt się nie odezwał. – O co ich oskarżacie?
– Sprowadzili hańbę i zarazę na Izrael – przed pierwszy rząd wyrwał się muskularny brodacz. – Zwiedli naród, by ten kłaniał się Baal Petorowi.
– Tak, zmówili się z Bileamem, by odwieść nas od zwyczajów ojców!
– Na dworze Balaka uknuli spisek, by odebrać Izraelowi Boże błogosławieństwo!
– Podważali słowa przekazane nam przez Elohim!
Lista zarzutów była długa. Ośmieleni ludzie zaczęli wynajdywać najbardziej nieprawdopodobne oskarżenia, wyciągali na światło dzienne swe własne przypuszczenia i wątpliwości. Namiestnicy słuchali tego w milczeniu. W końcu Eleazar zwrócił się w ich stronę.
– Jesteście przywódcami ludu. Tymi, którzy trzymają rodowe sztandary. Czemu opuściliście Pana i poszliście służyć obcym bogom?
– Nie opuściliśmy Pana – krzyknął Szafat. – To Pan opuścił was i wybrał sobie na proroka i kapłana Bileama!
Zgiął się pod uderzeniem żołnierskiej pięści. Nie wolno tak odpowiadać najwyższemu Kapłanowi, brak szacunku będzie ukarany!
– Czy są świadkowie?
Wystąpiło dziesięciu. Opowiadali, co usłyszeli przy ognisku, co widzieli odwiedzając oskarżonych, powtarzali wątpliwości i niejasne wypowiedzi. Tłum pełen narastającej emocji przekazywał wszystko stojącym dalej. Oczy zaczęły się iskrzyć, usta zaciskać w gniewie.
– Przyznajecie się do tego, co wam tu zarzucają? – Eleazar zwrócił się do więźniów. Ci, nachmurzeni o zaciętym spojrzeniu milczeli. – W takim razie udam się przed Oblicze Pańskie, by prosić go o wydanie wyroku.
Kapłan odwrócił się i wszedł do świątyni. Na zewnątrz lud gorączkowo podsycał w sobie jad nienawiści. Biała płachta ogrodzenia nie tylko nie odgradzała go od tego, ale zdawało się, że pusta przestrzeń miejsca świętego wibruje od gniewnych nastrojów.
W przedsionku czekał na niego Mojżesz.
– Nie możesz kazać ich zabić.
– Jeśli Pan tak uzna, namiestnicy zginą.
– Jeśli zginą, rozpęta się piekło. Każdy w każdym zacznie szukać winnego i stracisz naród.
– Nie twój to naród Mojżeszu, tylko Boga, więc zostaw ich los w Jego ręku.
Przywódca narodu stanął przed kapłanem z podniesionym dumnie czołem i rzekł:
– Jeszcze byłeś podrostkiem u sukni matki, gdym się z Bogiem wadził o ten lud. A gorsze rzeczy czynili. Bóg zniżał do nich swą mądrość powierzając im swe Prawo, a oni na jego oczach cielcowi złotemu kwiatami łeb ozdabiali! A ojciec twój kadzidło mu sypał… i rzekł mi wtedy Bóg: „Zostaw ten naród, bym ich wytracił, a ja z ciebie uczynię lud wielki”… Nie zgodziłem się! Błagałem – „Racz odpuścić ich grzech, lecz jeżeli nie, to wymaż mnie ze swojej księgi, którą napisałeś”. Siebie poświęcałem, moje życie i moją przyszłość, a ty mówisz, że to nie jest mój lud?
Przybliżył twarz do jego twarzy i wyszeptał z gorliwością:
– Oddałbym za nich wszystko, zapłaciłbym najwyższą cenę, a ty chcesz ich wyrżnąć jak barany ofiarne. Nie ta ofiara, Eleazarze, nie ta krew! Pohamuj się, ogłoś pokutę! Jeszcze jest czas!
Kapłan spojrzał na niego chłodnym wzrokiem. Potem odsuwając go od siebie rzekł:
– Nie twoją wolą będę się kierować, ale wolą Boga. Przywódcą narodu jest El Adonaj, Pan Jedyny. My jesteśmy tylko jego sługami. Pamiętaj, że nie ty wybrałeś Boga, ale Bóg ciebie. Przyłącz się teraz do ludu. Muszę oczyścić się przed wejściem w Najświętsze.
Mojżesz opuścił głowę. Potem obejrzał się na Namiot Boży i spuściwszy głowę, wyszedł.

* * *
Długo czekali na pojawienie się arcykapłana.
Wreszcie wyszedł. Powiódł wzrokiem po zebranych i zatrzymał wzrok na Mojżeszu.
– Oto wyrocznia Pańska – rzekł donośnie – Zbierz wszystkich naczelników ludu i wbij ich na pal przed Panem w słońcu, a odwróci się płomienny gniew Pana od Izraela.
Mojżesz potrząsnął z niedowierzaniem głową. Ale w tej chwili wybuchła wrzawa. Ludzie porwali zdrętwiałych z przerażenia namiestników i jakby w zapamiętaniu, niby oszalałe bydło przygotowali egzekucję. Krzyk mordowanych ludzi ginął w złorzeczeniach, krew pociekła po naostrzonych słupach. Mojżesz patrzył na wznoszone pale i wspomniał na węża miedzianego.
– Wywyższyliście swój grzech ponad Boga – wyszeptał zbielałymi wargami. – I grzech ten was poniżył. Staliście się jak bydło bez Pana, jak syn bez ojca. Nie wystarczy wam zawiśnięcie Przeklętego, waszą pychę wznosicie pod niebiosa. Niech więc tak będzie.
Podszedł do drewnianych pali, na których jęcząc i miotając bolesne przekleństwa wili się ojcowie rodów.
– Sędziowie izraelscy! Oddaję osąd w wasze ręce. Niech każdy zabije ze swojej grupy tych mężów, którzy się sprzęgli z Baalem Petorem. Oczyśćcie lud z zarazy, niech wróci błogosławieństwo pokoju!
W obozie rozpętało się szaleństwo. Ludzie w panice szukali kryjówek, wyciągani z nich zaklinali się, że nie mają nic wspólnego z odstępstwem, ale nic nie pomagało. Wystarczył cień podejrzenia, by krew bluzgnęła z podciętej szyi, przebitego brzucha, czy otwartych w krzyku ust. Nikt już nie kontrolował tego, co się dzieje. W panice naród zgromadził się wokół świątyni, by gorliwością swoją zadać kłam podejrzeniom o związek z Baal Petorem.
Wrzawa niosła się dalekim echem. Zimri, który wracał do obozu zaniepokoił się, że jego plemię ogarnęła wojna. Odwrócił się do siedzącej za nim Kozby i polecił jej, by zatrzymała się w mijanym nieopodal lesie.
– Czemu jedziesz sam?
– Sprawdzę, co się stało.
– Ale wrócisz po mnie?
– Oczywiście, przecież chcę przedstawić cię memu ojcu – pocałował ją, wsiadł na wielbłąda i pognał do obozu.
Widok, jaki zobaczył, przeraził go. Przed wejściem do namiotów, pomiędzy potrzaskanymi garnkami, wśród biegającego w zamieszaniu bydła, o które nikt się nie troszczył, leżały trupy mężczyzn, kobiet i dzieci. Wytrzeszczone w przerażeniu szkliwa białek patrzyły na niego jakby dziwiąc się stanowi znieruchomienia, w jakie zapadły. Psy kręcące się niespokojnie, kuląc trwożliwie ogony spijały wyciekającą z ran krew. Zeskoczył z wierzchowca i pobiegł w stronę dobiegającego go z oddali krzyku.
Wokół świątyni zgromadzony tłum zawodził głośno i krzykiem wyrażał swój żal. Kobiety klęczały sypiąc proch na swe głowy, mężczyźni wyciągając ręce w stronę Namiotu Pańskiego błagali Boga o odpuszczenie grzechu. Zaczepił stojącego obok starca, który w milczeniu kołysał się jakby niespełna rozumu.
– Co się tu stało? Czemu tyle pomordowanych? Ktoś nas napadł?
Starzec spojrzał na niego ze zdumieniem:
– To ty nic nie wiesz? Jahwe dokonał osądu nad swym ludem. Zaraza moabicka została pokonana.
– Jaka zaraza? – wykrzyknął Zimri.
– Zaraza przyniesiona z Baal-Petor. Naród został oczyszczony. Gniew Pana uśmierzony. Zabito prowokatorów i tych, którzy poszli za nimi.
Zimri zmartwiał. Domyślając się najgorszego zaczął przedzierać się przez jęczący tłum w stronę namiotu. W oddali zobaczył makabryczny widok – wysokie pale ukoronowane ciałami zawisłych w męczarni ludzi. Nie musiał podchodzić bliżej, by w jednym z nich rozpoznać swego ojca. Chwilę patrzył w otępieniu, a potem porwał go gniew. Odwrócił się i pobiegł w stronę pozostawionego wielbłąda. Po chwili był już w lesie, gdzie czekała na niego Kozba.
– Wsiadaj! – krzyknął podając jej rękę. Zaskoczona usiadła za nim i pognali do obozu.
– Co się stało? – zawołała ze strachem trzymając go mocno w pasie, by nie upaść z kołyszącego się w pędzie wierzchowca.
– Czas postawić sprawę jasno – odpowiedział jej wymijająco i popędził kopniakiem wielbłąda do szybszego biegu. Minęli pierwsze namioty i wjechali na sam środek obozu. Zaskoczeni ludzie rozstąpili się. Zimri spojrzał jeszcze raz na bolesny widok, który rozrywał jego serce, a potem zeskoczył na ziemię. Pomógł zejść Kozbie i w ciszy, jaka ogarnęła ludzi podprowadził ją do pala, na którym wisiał Salu.
– Ojcze! – zawołał z trudem powstrzymując gniew i rozżalenie – oto przyprowadziłem ci moją wybrankę! Chcę, byś nam pobłogosławił, gdyż biorę ją sobie za żonę!
Ukląkł i pocałował zakrwawione drewno. Potem zerwał się i pociągnął Kozbę w kierunku namiotu. Przerażona dziewczyna poszła za nim bezwolnie. Nic nie rozumiała z obrazów, na jakie patrzyła. Zaczęła podejrzewać, że trafiła między szaleńców. W namiocie Zimri przygarnął ją do siebie i przez zaciśnięte z bólu zęby wycedził:
– Teraz jesteś moją żoną. Ojciec zdążył nam pobłogosławić. Teraz już nigdy się nie rozstaniemy…
Nagłe uderzenie wygięło go do tyłu, a z ust Kozby, wznoszącej twarz do pocałunku wyrwał się jęk. Długa włócznia ze świstem przebiła ich na wylot. Pinechas drżąc cały patrzył na leżące ciała kochanków, a potem wyszedł z namiotu.
– Choroba wyleczona – krzyknął podnosząc zakrwawione ostrze. – Naród jest oczyszczony!
Podniósł się harmider. Ludzie oprzytomnieli i zaczęli komentować to, co się wydarzyło. Pluli w stronę namiotu, w którym leżał Zimri u boku pogańskiej księżniczki. Niejeden wyrażał ochotę, by roznieść ciała niewiernych na strzępy. Mojżesz, który wyszedł z namiotu Pańskiego, zorientowawszy się w tym, co się stało podniósł rękę.
– Słuchaj mnie narodzie! – obwieścił stanowczym głosem. – Byłem teraz na spotkaniu z Jahwe i chcę wam przekazać Jego słowo!
Uciszyli się i wytężyli uwagę. Mojżesz kontynuował:
– Ponieważ Pinechas, syn Eleazara, syna Aarona, kapłana okazał wśród was gorliwość o mnie, przeto nie wytępię synów izraelskich w zapalczywości mojej. Ponadto zawieram z nim przymierze pokoju; będzie ono dla niego i dla jego potomków po nim przymierzem wiecznego kapłaństwa za to, że okazał gorliwość o swego Boga i dokonał przebłagania za synów izraelskich. Ponadto tak mówi Pan. Przygotujcie spośród siebie zbrojny hufiec mężów do boju, aby ruszyli przeciwko Midianitom i wykonali na nich zemstę Pana. Wyprawcie do boju po jednym tysiącu na plemię ze wszystkich plemion izraelskich. A prowadzić was będzie Pinechas, syn Eleazara, mający przy sobie święte naczynia i surmy bojowe. Oczyśćcie obóz i przygotujcie się do wojny. Koniec bratobójczej walki!
Ludzie uspokoili się. Wreszcie konkretny cel. Pinechas podbiegł do Mojżesza.
– Kiedy wyruszamy na pola Moabu?
– Niedługo. Jak tylko przywrócicie obóz do porządku.
– Dziękuję ci, że uczyniłeś mnie dowódcą, wuju.
– Ciesz się Pinechasie – rzekł z goryczą Mojżesz – Prawu stało się zadość. Teraz czas, abyś zaczął uczyć się od Boga miłosierdzia.
Odwrócił się i wszedł do swego namiotu. A Pinechas zamyślił się, nie wiedząc, co wuj chciał mu przez to powiedzieć. Wreszcie machnął ręką i poszedł do swej przybudówki zmienić zakrwawione ubranie. Przecież kapłan musi być czysty…