Wąwóz Królowej Jadwigi

Witaj, przybyszu!

Chciałabym ci pokazać najpiękniejsze miejsce w całym Sandomierzu…
posłuchaj.
Gdy schodzisz ze starego miasta w stronę Wisły mijasz Zamek Królewski… wyniosły i dumny, jakby jeszcze otaczała go aura świetności monarszej… niedostępny ze wzrokiem utkwionym w oddali… nie podchodź! Król zadumany – obyś tylko nie naraził się na jego gniew.
Omijasz go z szacunkiem… Oto uliczka obok Zamku. Zbiega pospiesznie i stromo, a potem wspina się mozolnie jak starzec mijając równie stary i dobroduszny kościół św. Jakuba… ech, jedyny kościół w Sandomierzu mrożący surowością stylu romańskiego – całym swoim jestestwem wołający: „…nawróć się grzeszniku i oddaj pokłon Wszechmocnemu…” Jedyny Kościół bez ozdób i obrazów – jedyny krzyż i jedynie cisza… a w nawie pod szkłem czaszki i kości połamane – świadectwo kruchości życia ludzkiego. Wyjdźmy stad… zimno… smutno… a ja chce ci pokazać urok Sandomierza :)))
Posłuchaj…
Na szczycie uliczki dwie drogi prowadzą. Jedna szeroka asfaltowa… wygodna i co śmieszne – na cmentarz prowadząca…
Druga droga – nie uwierzysz! …szlaban na niej postawiony i zakaz – tu zaczyna się rezerwat – nie krzycz, nie hałasuj, nie niszcz… bo to piękno… pokłoń się do ziemi Stwórcy, który go uczynił… OTO WĄWÓZ KRÓLOWEJ JADWIGI…

A teraz uważaj… krok za krokiem poprowadzę cię przez pajęczynę rozedrganego światła wśród liści, przez poplątane korzenie… posłuchaj…
opowiem ci o wszystkich, którzy tu mieszkają… ale opowiem ci szeptem… bo mgła tęsknoty się tu unosi, bo wszystko tu zastygło w niepewności jutra, bo ziemia się spod korzeni osuwa… a drzewa wczepione kurczowo w ściany wąwozu wspinają się mozolnie ku słońcu…
Cichutko… tu czas się zatrzymał. Nie słychać tu miasta, nie słychać pośpiechu, jedynie cisza szeleszcząca zielonym oddechem… jaszczurka przebiegła, na chwile zatrzymała się zdziwiona nasza obecnością. Znieruchomiałeś, wiec jesteś dla niej tylko jeszcze jedną formą korzenia – ufnie pobiegła dalej, ciesząc się ze swego sprytu i spostrzegawczości… Ruszajmy wiec dalej.

W połowie wąwozu szlak ręce rozkłada – wznosi dłonie na prawo i lewo… dokąd chcesz iść?
Jeśli dasz się skusić – szybko się zawiedziesz, skończy się urok podziemnej wędrówki… idziesz wiec dalej prosto… patrzysz na ściany ziemi wznoszące się dookoła i czujesz ekstazę jak Mojżesz przechodzący przez Morze Czerwone – z lękiem, czy te ściany nie runą na ciebie i z ufnością, że Ręka Boża je podtrzymuje…
Czasem nachodzi cię ochota, by podać rękę gałęziom i wspiąć się na górę… by spojrzeć z wysoka i pełną piersią wykrzyknąć: – Byłem tam! Byłem na dole i mogę teraz skrzydła rozwinąć i jak siostra sowa ukryta w listowiu nurknąć na samo dno… ale nie… nie pójdziesz na gorę, bo tak naprawdę w głębi serca obawiasz się, że drzewa zazdrosne o swój wznoszący się majestat upuszczą cię i zamiast orłem być – potoczysz się na dół, jak robak odrzucony z chitynowym pancerzem hańby…
Idziesz więc dalej… i szmer coraz głośniejszy słyszysz, to nie szmer liści, o nie… a wiec ciekawość przyspiesza twój krok… i oto – koniec wąwozu… ulica… a za nią Wisła szeroka tocząca leniwie swe fale… i koniec naszego spaceru.