Boże Narodzenie

Siedzieli na skraju dachu wysokiego biurowca wznoszącego się nad rozjarzoną światłami metropolią. Granatowe niebo zaczęło zasnuwać się sinymi chmurami zwiastującymi kolejny opad puszystego śniegu. Z wysoka miasto wyglądało dość atrakcyjnie. Kolorowe neony rzucały migający blask na zaspy odgarniętego na pobocza śniegu, sylwetki ludzi znikały i pojawiały się przed witrynami sklepów, nawet klaksony śpieszących się samochodów brzmiały wesoło i z lekką nutą figlarności.
– Mija kolejny rok – westchnął Ron nachylając się, by zajrzeć w okno ostatniego piętra biurowca. Ludzie sprawiali wrażenie zaaferowanych pracą. Jakaś kobieta przyciskając do piersi plik kartek maszynopisu w pośpiechu dopijała kawę, by następnie zderzyć się w drzwiach z wchodzącym właśnie szefem produkcji. Powietrze wrzało od mniej lub bardziej skrywanych emocji, ekspedientka w markecie po drugiej stronie ulicy próbowała pogodzić potrzebę szybkiego obsłużenia flegmatycznego klienta z pragnieniem uporządkowania listy zakupów, jaka tworzyła się w jej umyśle.
– To mija rok dla tych ludzi, nie dla nas – odparł Goodnel.
– Masz rację. Ale najzabawniejsze jest to, że to jest dla nich najlepszy czas, by sobie uświadomić, jak wiele w tym roku zaniedbali i ile okazji utracili bezpowrotnie. Czy potrafią nadrobić wszystko w przeciągu kilku dni?
– Nie sądzę. Presja mijanego czasu będzie ich w tym tylko hamowała. No cóż, ale przynajmniej choć kilku z nich damy szansę.
Ron pokiwał głową. Zawsze lubił pomagać, ale nawet przyjacielowi nie zwierzył się, jak duże trudności sprawia mu zetknięcie się z ludzkimi problemami. Nie mówiąc o tym, że nigdy nie był pewien, czy rozwiązanie, jakie w takich sytuacjach proponował było najlepszym wyjściem z sytuacji. Co prawda Szef nigdy się na niego nie skarżył, ale nie słyszał również z jego ust słowa pochwały. Jedyne, co wydawało o nim opinię to dalszy pomyślny rozwój akcji. Problem był tylko w tym, że nie wiedział nigdy, na ile jest to jego zasługa, a na ile ludzi, z którymi miał kontakt.
– Chyba już czas na nas – wyrwał go z zamyślenia głos Goodnela. – Co prawda nie widać gwiazd, ale pierwsza już powinna dawno zjawić się na niebie. Ruszamy w drogę. Za drugą przecznicą rozdzielamy się. Koło północy spotkanie w umówionym miejscu.
– W porządku – Ron wstał i otrzepał ze śniegu ubranie. Skierował się w stronę drabinki. Zanim jednak postawił nogę na pierwszym szczeblu dobiegł go z oddala cichy głos przyjaciela:
– Powodzenia, Ron. I pamiętaj, uwierz w siebie.
Zaskoczony obejrzał się. Czyżby Goodnel wiedział o jego rozterkach? Ale na dachu nie było już nikogo. Trudno, będzie miał czas o to zapytać przy kolejnym spotkaniu. Westchnął ciężko i zaczął schodzić w dół.
* * *
Marta dokończyła wycierać talerze i zdjęła fartuch. Zapatrzyła się w biel porcelany, a potem szczególnie starannie złożyła ścierkę, jakby pragnąc tymi pedantycznymi gestami zagłuszyć myśli, jakie uparcie krążyły jej po głowie. No tak, jak zwykle wyjęła z szafki sześć talerzy. Nawyk z wielu lat po raz kolejny zranił ją głęboko. Tym razem jednak rana była boleśniejsza z powodu uroczystej wigilii, którą będą musieli zjeść sami. Potrząsnęła głową i na siłę otworzyła oczy. Nie może pokazać Wiktorowi, jak cierpi. Musi być silna. Schowała cztery talerze, a potem jakby zawstydzona na powrót wyjęła jeden. O mały włos, a zapomniałaby o tradycji dodatkowej zastawy dla przypadkowego wędrowca.
Wzięła wazę z parującą zupą i weszła do pokoju. Wiktor siedział w kącie pokoju w swoim ulubionym fotelu zapatrzony w jarzącą się lampkami choinkę. Słyszał kroki Marty, ale nawet nie spojrzał na nią. Stanęła niezdecydowanie przy stole.
– Wiktor.
Cisza. Wreszcie powoli odwrócił głowę.
– Wiktor, czas rozpocząć wigilię.
Podniósł się, ale zamiast podejść do stołu podszedł do okna. Odsunął firankę i zapatrzył się w mrok. Śnieg sypał wielkimi płatami, ograniczając pole widzenia do kilku zaledwie metrów. Z sąsiedniego budynku dobiegała melodia kolęd przerywana co chwilę wybuchami głośnych okrzyków radości. Marta stanęła za mężem.
– U Graczyńskich już zaczęli wigilię.
Nie odpowiedział. Zawsze był milczący, ale nigdy jego milczenie nie było dla Marty tak nieznośnie, jak przez ostatni miesiąc.
– Wiktor, proszę… zupa stygnie.
Odwrócił się i posłusznie usiadł do stołu. Przyniosła talerze i rozlała barszcz. Zupa krwistym śladem zaznaczyła swoje brzegi na białej porcelanie. Słychać było tylko metaliczny stukot chochli i chlupot wpadających do talerzy pierogów z grzybami.
– Może puszczę kolędy? – zaproponowała nieśmiało, ale Wiktor potrząsnął przecząco głowo.
– Przeczytasz fragment o Narodzeniu Jezusa? – zapytała ponownie czując się coraz bardziej zmęczona podejmowaniem inicjatywy w rozmowie. Kiedy nie odpowiedział, sama ujęła książkę w czarnej okładce i otworzywszy na zakładce zaczęła czytać:
– A z narodzeniem Jezusa Chrystusa było tak: Gdy matka jego, Maria, została poślubiona Józefowi, okazało się, że, zanim się zeszli, była brzemienna z Ducha Świętego. A Józef, mąż jej, będąc prawym i nie chcąc jej zniesławić, miał zamiar potajemnie ją opuścić. I gdy nad tym rozmyślał, oto ukazał mu się we śnie anioł Pański i rzekł: Józefie, synu Dawidowy, nie lękaj się przyjąć Marii, żony swej, albowiem to, co się w niej poczęło, jest z Ducha Świętego. A urodzi syna i nadasz mu imię Jezus; albowiem On zbawi lud swój od grzechów jego.
Przerwała czytanie i spojrzała na Wiktora. Słowo „syn” zawsze napawało ją dumą i radością. Do tej pory pamiętała chwilę, gdy położna z uśmiechem nachyliła się nad jej łóżkiem i powiedziała jej, że kilkanaście godzin trudnego porodu zakończyło się wydaniem na świat dużego i silnego syna. Ile to już lat minęło? Trzydzieści? W styczniu będzie już trzydzieści jeden… Westchnęła i podjęła na nowo czytanie:
– A to wszystko się stało, aby się spełniło słowo Pańskie, wypowiedziane przez proroka: Oto panna pocznie i porodzi syna, i nadadzą mu imię Immanuel, co się wykłada: Bóg z nami.
– Bóg z nami – powtórzył za nią cichym, zachrypłym szeptem. Odchrząknął i sięgnął po leżące na stole opłatki. Odłożyła Biblię i przyjęła z jego rąk jeden opłatek. Dłuższą chwilę wpatrywali się we wzór dywanu, a potem Wiktor podniósł głowę.
– Nie wiem, czego Marto ci życzyć – podjął w zamyśleniu. – Do tej pory życzyłem ci zawsze zdrowia, szczęścia, pociechy z wnuków… teraz mogę ci życzyć jedynie ukojenia w zapomnieniu.
– A czy ty… potrafisz zapomnieć?
– Nie wiem, Marto. Staram się, ale to jest jeszcze zbyt świeże. Zbyt boli. I proszę cię, nie zadawaj mi takich pytań.
Ułamała kawałek opłatka.
– A ja ci życzę Wiktorze, abyś odnalazł radość.
Ucałowali się i usiedli do stołu. Nagle odniosła wrażenie, jakby to nie była wigilia, ale stypa. Jakby to nie było narodzenie, ale śmierć.
– Boże – pomyślała. – Uczyń coś, przecież dziś się narodziłeś, całe niebo się raduje, anioły, pasterze, bydło… a u nas zimno, ciemno, pusto. A przecież to dziś miało być – „Bóg z nami”…
Nagły dźwięk dzwonka u drzwi przestraszył ich. Spojrzeli po sobie zaskoczeni, nie spodziewali się przecież nikogo.
– Może to sąsiadka – Marta podniosła się od stołu. Jednak za drzwiami stał młody, trzydziestoparoletni mężczyzna. Kołnierz skórzanej kurtki podniesiony wysoko nie chronił go zbyt wiele. Śnieg wybielił mu włosy, wdzierał się za każdym podmuchem porywistego wiatru w szczeliny ubrania.
– Przepraszam, czy nie przeszkadzam?
Marta niespokojnie oceniła jego postać. Często słyszała o nieznajomych, którzy wpierw sprawiali dobre wrażenie, potem okazywali się rabusiami i mordercami.
– Pan szuka kogoś?
– Najprościej mógłbym rzec, że zgubiłem się, ale to nie oddawałoby całej prawdy. Myślę, że więcej wyjaśnię, jeśli pozwoli mi pani wejść do przedpokoju. Przynajmniej tam nie będzie tak sypało – uśmiechnął się z wysiłkiem, bo czerwone, odmrożone policzki utrudniały mu nie tylko mówienie, ale i wszelką mimikę.
– Proszę poczekać, zapytam męża – przymknęła drzwi i weszła do pokoju.
– Wiktorze, jakiś młody człowiek stoi przed domem i prosi o gościnę. Mówi, że się zgubił. Jest cały przemarznięty i wygląda, że jest sam.
– Na cóż więc czekasz? Żeby całkiem zamarzł? Zaproś go do domu, niech się ogrzeje.
Marta szybko pobiegła do drzwi. Przeprosiła za małe zamieszanie, ale – jak to określiła – nie jest sama, więc nie może podejmować decyzji bez konsultacji z mężem. Przybysz przyjął tłumaczenie z uśmiechem zażenowania twierdząc, że to on powinien przeprosić za najście w tak szczególny wieczór.
– Nic się nie stało, właśnie zaczynaliśmy kolację. A i według tradycji talerz dla pana jest przygotowany – roześmiała się nagle. Odpowiedział jej uśmiechem i wszedł do pokoju. Przywitał się z Wiktorem i usiadł przy stole. Marta nalała mu zupy i nastało krępujące milczenie.
– Wspominał pan, że się zgubił…
Mężczyzna przytaknął.
– Można tak to określić. Przyjechałem dziś do miasta prawie z zaskoczenia, chciałem odwiedzić przyjaciół. Zrobiłem głupstwo, że wcześniej ich nie uprzedziłem, ale chciałem im zrobić niespodziankę. Niestety, okazało się, że wyjechali na święta. Nic innego nie mogłem zrobić, jak wrócić z powrotem, ale wiedzą państwo, jak jest z komunikacją w święta… ostatni autobus na dworzec uciekł mi sprzed nosa. Próbowałem złapać jakiś samochód, ale szosy są już puste, wszyscy przy wigilijnych stołach. Nie znam tu nikogo więcej, byłem więc zmuszony zapukać do pierwszych drzwi. Akurat udało mi się, że trafiłem do tak gościnnych ludzi, za co jestem niezmiernie wdzięczny.
Wiktor potrząsnął głową, jakby zaprzeczając pochwale, a potem stwierdził:
– W wigilię grzech byłoby nie przyjąć wędrowca do domu. Można wiedzieć, jak pan się nazywa?
– Mam na imię Robert, ale przyjaciele nazywają mnie Ron. Miło by mi było, gdybyście i wy tak mnie nazywali…
* * *
Goodnel podszedł do samochodu, który zaparkował w pobliżu miejskiego Domu Kultury. Właściwie, to nie musiał z niego korzystać, ale potrzebował upozorować całkowicie naturalną sytuację. Chwilę zajęło mu odśnieżanie, potem trochę mocował się przy zapalaniu silnika. Nie śpieszył się zbytnio, wiedział dokładnie gdzie ma jechać i ile mu to zajmie czasu. W odróżnieniu od Rona był dokładny i systematyczny w swoim działaniu.
Po jakichś dziesięciu minutach jazdy opuścił rogatki miasta. Światła miejskie skończyły się, mokry, czarny asfalt pokrył się warstwą świeżego śniegu, nie rozjeżdżonego i nie posypanego piaskiem. Zwolnił trochę i zaczął pilnie przepatrywać pobocza drogi. Powinna gdzieś tu być… Jest! Mała postać otulona zimową kurtką wynurzyła się w świetle reflektorów z tumanów wirującego w powietrzu śniegu. Zatrzymał się obok i uchylił okno.
– Halo, proszę pani!
Odwróciła się osłaniając twarz od lodowatego wiatru. Czarne pasma włosów, które wysunęły się spod kaptura przylepiły się do mokrych, czerwonych policzków.
– Przepraszam, że zaczepiam, ale czy przypadkiem pani nie zabłądziła?
Potrząsnęła głową i cofnęła się do tyłu. Widać było obawę w jej ruchach, a jednocześnie pewną determinację.
– Może panią gdzieś podrzucić? Pogoda nie sprzyja samotnym spacerom.
Znów potrząsnęła głową.
– Nie, dziękuję, poradzę sobie.
Spojrzał w ciemność rozciągającą się wokół nich i po chwili milczenia stwierdził:
– Z tego, co wiem, to najbliższa miejscowość znajduje się około dwudziestu kilometrów stąd. Czy jest pani pewna, że chce tam iść piechotą? Zanim pani tam dojdzie, to zamarznie w tej śnieżycy.
– Nie chcę iść do żadnej miejscowości – odparła trochę niegrzecznie i ruszyła przed siebie. Goodnel chwilę zastanawiał się, a potem wysiadł z samochodu. Podbiegł do kobiety i chwycił ją za rękaw.
– Proszę pani – zawołał usiłując przekrzyczeć szum wiatru. – Nie mam serca zostawiać panią tutaj na takim mrozie. Proszę, niech pani wsiądzie choć na chwilę do samochodu. Porozmawiamy, a potem zrobi pani, co będzie uważać, zgoda?
Kobieta zatrzymała się niezdecydowanie. Przez moment przyglądała się mężczyźnie, a potem skinęła głową i zawróciła do samochodu. Goodnel dokręcił szybę i chwilę zabijał zmarznięte ręce. Potem wyciągnął ze schowka termos z gorącą kawą i nalał do kubka. Przyjęła i podziękowała. Dopiero teraz było widać, jak się trzęsie z zimna.
– Mieszka pani niedaleko? Może panią podrzucę do domu?
– Nie mam domu – odparła szczękając zębami o krawędź kubka. Popijała małymi haustami patrząc nieobecnym wzrokiem przed siebie.
– Nie rozumiem – Goodnel spojrzał pytająco. – Każdy ma gdzieś dom. W dodatku jest wigilia, więc nawet jak ktoś nie ma domu, to ma chociaż przyjaciół, którzy na ten wieczór przygarną…
– Czy moglibyśmy nie rozmawiać o mnie?
– W porządku – oparł ręce o kierownicę. – Możemy nie rozmawiać, ale musi pani przyznać, że to dość niezwykła sytuacja. Nieczęsto spotyka się osobę, która wędruje w śnieżycy niewiadomo dokąd i nie wiadomo po co.
– Chyba prosiłam, aby nie rozmawiać o mnie?
– A ja chyba nie mówiłem, że jest pani dość nieuprzejma w rozmowie?
– Przepraszam, ale nie prosiłam się do pańskiego samochodu. Mogę w każdej chwili wysiąść.
– Hola, hola! – złapał ją za rękaw, bo już naciskała klamkę od drzwi. – Nie na to panią z tej zawiei wyciągałem, aby puszczać tam z powrotem. Poprzestańmy w takim razie na rozmowie o mnie, choć to mało ciekawy temat.
Skinęła głową i znów zapatrzyła się w wirujące przed szybą samochodu płatki śniegu.
– Zacznijmy więc od przedstawienia się. Mam na imię Marcin i jestem nauczycielem geografii – wyciągnął rękę w jej stronę. Odruchowo uścisnęła ją:
– Magdalena.
– No to już coś o sobie wiemy – uśmiechnął się. – Proponuję, abyśmy zaczęli sobie mówić po imieniu, co pani na to? Przynajmniej ogrzeje to trochę atmosferę.
Obojętnie skinęła głową i pociągnęła łyk kawy.
– Pani Magdaleno, obawiam się, że jeśli nadal będziemy stać na tym poboczu, to będę miał problemy z jazdą gdziekolwiek. Mój samochód ma dość słaby akumulator… czy zgodzi się pani, abym zaprosił panią do jakiejś restauracji? Przydała by się nam mała kolacja wigilijna. Nie słyszę sprzeciwu, w takim razie przejedziemy się.
Silnik wbrew obawom gładko zapalił i Goodnel – obecnie pan Marcin – wykręcił ostrożnie na śliskiej jezdni i zawrócił w stronę miasta.
* * *
Ron korzystał z milczenia, jakie towarzyszyło świątecznej kolacji i przyglądał się małżeństwu, które go przyjęło pod swój dach. Ze spojrzeń rzucanych pomiędzy małżonkami domyślił się pozycji, jaką każde z nich zajmowało w rodzinie. Schludna, gładko zaczesana z nisko upiętym kokiem Marta w każdym szczególe podporządkowana była swemu mężowi. Jednakże Wiktor jakby tego nie zauważał. Zamknięty w sobie, mało uśmiechający się przyjmował jej usłużność bez słowa podzięki. Ale to Marcie nie przeszkadzało, zdawać by się mogło, że jest do tego tak przyzwyczajona, że nawet jego milczenie odbiera jako podziękowanie. Dyskretnie rozejrzał się. Ciemnowiśniowy segment wypełniony błyszczącymi szklankami na białych szydełkowych serwetkach, na ścianach rozwieszone pamiątki z zagranicznych wycieczek. Holandia, Grecja, Hiszpania… Pomyślał, że jest to dobry pretekst do rozmowy.
– Widzę, że państwo często podróżowali. Wyjazdy służbowe, czy prywatne?
– Nie, to pamiątki przysyłane nam przez syna – wyjaśniła Marta. – Często wyjeżdżał na delegacje za granicę. Był bardzo zapracowany, ale w podróży zawsze pamiętał o nas.
– To bardzo miłe. W obecnych czasach rzadko się takich spotyka, wszyscy są zabiegani. Mają państwo dobrego syna.
– Mieliśmy – stwierdził Wiktor twardo, jakby chcąc zmienić tor rozmowy. Marta spojrzała z lekkim przestrachem, a potem zażenowana nachyliła się do gościa i półgłosem powiedziała:
– Przepraszam, niedawno mieliśmy ciężkie doświadczenie. Syn i synowa z dziećmi zginęli w wypadku samochodowym. Jeszcze nie otrząsnęliśmy się z tego.
– Marto – Wiktor podniósł karcąco głos. – Nie podejrzewam, by naszego gościa interesowały nasze prywatne sprawy.
Zapanowała niezręczna cisza. Ron zacisnął pod obrusem pięści i bezradnie zaczął się zastanawiać, jak ma wypełnić swoje zadanie, skoro taki opór jest w tym człowieku. Jak przełamać ból, by tym samym nie pogłębić cierpienia. A może jeszcze jest za wcześnie? Czemu więc teraz i czemu właśnie on, skoro ma tak wielkie problemy w kontaktach z ludźmi…
– Rozumiem, że to, co państwo przeżyli, jest zbyt bolesne, by o tym rozmawiać. I wiem, że trudno o tym rozmawiać, zwłaszcza z kimś, kto jest obcy. Ale chcę powiedzieć, że jestem chętny porozmawiać z wami. Czasem potrzeba kogoś z zewnątrz, by móc się wyzwolić z tego, co głęboko siedzi i co sprawia ból.
Marta opuściła głowę, by ukryć łzy, jakie zaczęły cisnąć się jej do oczu. Widać było w niej wielką potrzebę wyrzucenia z siebie nagromadzonych i głęboko skrywanych uczuć. Nie czyniła tego jedynie ze względu na męża. I tym razem podniosła na niego wzrok, jakby w niemym zapytaniu. Kiwnął przyzwalająco głową, więc zaczęła mówić łamiącym się co jakiś czas głosem.
– Sebastian był bardzo dobrym synem. Bardzo nam go brakuje. I nie tylko jego. Monika, moja synowa i dwójka ich dzieci wprowadzały radość i życie w nasz dom. Odkąd zdarzył się ten wypadek… ale pan nie wie, co się stało. To było w listopadzie. Byli u nas na Wszystkich Świętych i wracali do domu. Nawet nie podejrzewałam, kiedy ich żegnałam, że już ich nie zobaczę. Był bardzo duży ruch na drodze, wszyscy śpieszyli się po Świętach. Jeden z kierowców jadący z naprzeciwka wjechał na drogę na trzeciego… nie zmieścił się. Sebastian chcąc uniknąć zderzenia stracił panowanie nad kierownicą. Uderzyli w drzewo…
Ron słuchał tego i smutek wypełniał go jak ciemność. Bezradność. Brak jakiejkolwiek porady. Jak im pomóc? Jakim słowem rozluźnić zaciśnięte w bólu pięści Wiktora, jak pocieszyć matkę, która straciła światło swoich dni?
– Proszę mówić dalej – rzekł cicho.
– Cóż mogę powiedzieć? Czy to, że do tej pory nie możemy pogodzić się z tym, że ich nie ma? Że wszystko, co nas otacza przypomina ich gesty, słowa, że pamiętam bieganie dzieci po pokojach, piski radości, że nie potrafię nawet wejść do piwnicy, bo stoi tam warsztat mego syna? Że nie potrafimy wyjść do sąsiadów, bo nie możemy patrzeć na ich szczęśliwą rodzinę, nie możemy słuchać o problemach, jakie mają ich dzieci w szkole?
– Marto – Wiktor położył dłoń na jej gniotącej obrus w rozpaczy ręce. – Marto, uspokój się.
Spuściła głowę i rozpłakała się.
– Przepraszam – załkała. – Nie mam z kim o tym porozmawiać. Ostatnio nie rozmawiam o tym nawet z Bogiem.
– Czemu nie rozmawia pani z Bogiem? – podchwycił Ron. – Myślę, że on najlepiej panią zrozumie. On przecież też stracił syna.
– Nie rozumie pan. Bóg nie stracił syna. Jezus żyje i jest teraz ze swym ojcem. A ja nie mam Sebastiana i to Bóg jest tym, który zezwolił, aby on odszedł!
Wiktor obtarł usta chusteczką i podniósł się od stołu.
– Myślę, że mógłbym panu pomóc dostać się na dworzec. Pójdę uruchomić samochód.
Kiedy wyszedł, Ron spojrzał na Martę.
– Przepraszam, czy przypadkiem nie uraziłem pani męża?
– Nie – Marta potrząsnęła głową. – Myślę, że to raczej z mojego powodu. Do tej pory nie mieliśmy okazji porozmawiać o tym szczerze. Jak pan zdążył zauważyć, mój mąż raczej unika okazywania emocji.
Uspokojony Ron podjął temat.
– Powiedziała pani, że to Bóg zezwolił na odejście pani syna. Czy nie ocenia pani Boga zbyt pochopnie?
– Nie. Uważam, że to wina Boga, że ten wypadek się zdarzył. Nie rozumiem tylko, dlaczego właśnie Sebastian. Był tak dobrym człowiekiem. Tylu złych ludzi chodzi po świecie i nie dzieje im się nic złego, wręcz odwrotnie. Dlaczego Bóg nie zadziałał i nie uchronił Sebastiana?
– Może nie mógł…
– Jak to nie mógł? – podniosła głos ze wzburzeniem. – Przecież jest wszechmocny! Przecież nie ma dla niego nic niemożliwego.
– Pani Marto – Ron starał się cichym głosem uspokoić jej emocje. – Wybaczy pani, że tutaj będę starał się bronić Boga. Zazwyczaj obwiniamy Boga, że nie działa, ale dzieje się to wtedy, kiedy nam jego postępowanie nie pasuje. Mówimy wtedy – ” Dlaczego nie uczyniłeś tak, albo inaczej, my chcielibyśmy to mieć w ten sposób”. Ale kiedy nam coś pasuje, to mówimy – „lepiej, jak nie będziesz się wtrącał – jeśli nie będziesz Wszechmocny”.
– Nie rozumiem…
– Widzi pani – tłumaczył Ron. – Czasem i Bóg jest związany. Ten Wielki Wszechmocny, który potrafi wszystko – jest związany tym, że dał każdemu wolną wolę. Tym, że każdego człowieka kocha jednakowo. Niech pani pomyśli, tyle istnień, zachowań wpływających jedne na drugie, a Bóg musi to wszystko pogodzić. I to tak, aby nie skrzywdzić, lecz by odwrócić na dobre. Wiem, że ciężko pani bez syna. Ciężko i pani mężowi. Ale czy i Bogu nie było ciężko, kiedy jego syn umierał? Widzi pani, Bóg często jest związany tym, że czasem i my mówimy do Boga – nie bądź wszechmocny i nie powstrzymuj nas od grzeszenia! A potem…
– Jezus umarł za karę, za nas – przerwała mu Marta. – To wiem. I wiem, że za dobre Bóg wynagradza, a za złe karze. Nie rozumiem tylko jednego, czy ich śmierć była nagrodą czy karą?
– Nie była ani nagrodą, ani karą. To będzie dopiero na sądzie Bożym.
– Więc jak rozumieć ich śmierć?
– Jako odpoczynek. Oni czekają na świat który ma nadejść, lepszy świat. Może nawet im jest lepiej niż nam, bo my zostajemy z tęsknotą za nimi, a oni teraz odpoczywają, a potem wstaną do lepszego życia – bez chorób i grzechu.
– Dlaczego nie mogę odejść wraz z nimi – wyszeptała z bólem. – Tak bardzo chciałabym odpocząć obok nich.
– Dlatego, że jest pani tutaj potrzebna – Ron położył dłoń na jej ramieniu. – Może obok pani mieszka człowiek, który tak samo cierpi w samotności. Może potrzebuje, by ktoś się nim zaopiekował. Niech pani się nie zamyka w swoim bólu. Otwórzcie się oboje. Jesteście potrzebni innym.
Z przedpokoju wyjrzał Wiktor.
– Samochód jest już gotowy. Mogę pana zawieść na dworzec.
Ron podziękował i ubrał się. W drzwiach zatrzymał się jeszcze i spojrzał na Martę.
– Powinna pani jednak porozmawiać z mężem. Jest takie powiedzenie, że radość dzielona we dwoje jest podwójną radością, a dzielony smutek jest połową smutku. Życzę pani wszystkiego dobrego.
* * *
Goodnel przytrzymał drzwi restauracji, by przepuścić przed sobą Magdę. Sala przyjęła ich ciepłym oddechem parujących potraw, które stały na pokrytych białym obrusem stolikach. Pociągnął nosem i rzekł wesoło:
– Jak czuję takie zapachy, to robię się dwa razy głodniejszy. Pozwól, że zaniosę twoją kurtkę do szatni.
Magda zachowywała się jak bezwolny automat. Pozwoliła się rozebrać, posadzić przy stoliku, wsadzić do ręki kartę ze spisem potraw. Goodnel wracając z szatni przyglądał się jej uważnie. Ładna, ciemnowłosa dziewczyna, nie mająca prawdopodobnie jeszcze trzydziestu lat. Ciemny sweter tuszujący nadmierne w pewnych miejscach krągłości tworzył kontrast do jej bladej, smutnej twarzy. Zastanawiał się, co najbardziej zainteresowałoby taką dziewczynę. Podejrzewał, że nie banalne pogonie za modą, czy kosmetykami, nie wyglądała na taką, raczej była typem wrażliwej intelektualistki. Usiadł naprzeciw i wziął menu do ręki.
– Czy już pani coś wybrała dla siebie?
– Nie, nie mam za bardzo apetytu… może pan coś wybierze.
– No to może w takim razie coś tradycyjnego – skinął na kelnera. Ten przyjął zamówienie i odszedł, a Goodnel spojrzał Magdalenie głęboko w oczy.
– Pani Magdo… – zaczął bardzo poważnym tonem, tak poważnym, że aż ocknęła się z zamyślenia i popatrzyła na niego. – Mam nadzieję, że uczyni mi pani tę uprzejmość i sprawi, że mój dzisiejszy wieczór będę wspominał mile. Nie chciałbym, aby pani nastrój – jakakolwiek była jego przyczyna – zepsuł nam nasze spotkanie. Zrobi to pani dla mnie? Proszę.
Dziewczyna zmieszała się.
– Przepraszam pana. Nie zamierzałam psuć panu wieczoru. Tak naprawdę, to wolałabym, aby pan mnie pozostawił tam, na drodze.
– Myśli pani, że mógłbym z czystym sumieniem pozwolić pani na utknięcie w zaspie śniegu?
– Może tak trzeba. Czasem nie warto zajmować się drugim człowiekiem.
– Co też pani mówi! – zawołał ze zdumieniem Goodnel. – Każdy człowiek wart jest tego, by się nim zajmować. Każdy człowiek wart jest tego, aby go kochać.
– Nie powinno się kochać. Z miłością są same problemy – odparła gorzko. – Albo się kocha za mało, albo za dużo, albo nie w porę. Nie powinno się kochać.
Zamilkli, bo kelner przyniósł zamówione danie. Skupili się przez chwilę na posiłku, a potem Goodnel podjął temat:
– Mówi pani, że nie powinno się kochać… a jaki byłby świat bez miłości? Bez dawania i brania, bez ofiarności, w ciągłym kołowrocie interesów. Ja daję tobie, abyś ty mi dał… a co się stanie, jeśli nie będę miał nic, by zaoferować w zamian? Co się stanie, jeśli świat zamknie się w kole własnych zapotrzebowań? W pewnym momencie zacznie wyrzucać wszystkich z gry. Po kolei, jeden za drugim będzie odpadać, bo się wypali, bo nie będzie mieć nic do zaproponowania. I świat umrze.
Zapatrzył się w okno restauracji, a potem wskazał palcem nielicznych przechodniów.
– Niech pani popatrzy na tych ludzi. Przez ostatnich kilka dni biegali jak zwariowani po sklepach, po urzędach po to tylko, by kupić cośkolwiek na prezent. A teraz chodzą od domu do domu, od człowieka do człowieka po to tylko, by zobaczyć uśmiech na twarzy obdarowanego. Czy mają jakiś w tym interes? Może niektórzy mają, ale jest ich niewielu. Większość pragnie po prostu sprawić przyjemność, pokazać tym, że pamiętają, że kochają…
Magda milczała. Patrzyła na niego i słuchała. Kontynuował więc dalej:
– Mówi się czasem, że Święta Bożego Narodzenia to jedno wielkie święto obżarstwa. Że ludzie zastawiają stoły, wymyślają niepotrzebne czasem rzeczy by sobie dogodzić – ale to nieprawda. Wie pani, co jest istotą tych Świąt?
– Nie wiem. Proszę powiedzieć.
– Boże Narodzenie to przede wszystkim poszukiwanie Miłości. Poszukiwanie w sobie samym – dla cioci z reumatyzmem, dla wujka, którego nie widziało się od roku, dla teściowej, z którą nie można się na co dzień dogadać. Poszukiwanie jej w innych, w sąsiadce, która zwykle czepia się o kapiącą wodę z podlanych kwiatów, w stolarzu, który nie wywiązał się z terminów. W tym dniu spodziewamy się znaleźć miłość, tę, której nam najbardziej brakuje.
– To prawda – odparła Magda w zamyśleniu. – A co się stanie, jeśli nie znajdziemy jej w mężu, który woli wyjechać do innej kobiety, w szefie, który nie uznaje sentymentów, w ojcu, który nawet w święta nie potrafi znaleźć miłego słowa dla swego dziecka?
– Wtedy pozostaje tylko jedno – odparł Goodnel nachylając się do niej przez stół. – Należy w sobie odnaleźć miłość… dla siebie samego. Zrozumieć, że twoja wartość nie zależy od tego, jak na ciebie patrzą i jak cię oceniają. Zobaczyć, że Jezus w betlejemskiej stajni narodził się przede wszystkim dlatego, że jesteś tego warta. Po prostu dlatego – że jesteś. Rozumiesz?
Wyjął z flakoniku mały, niepozorny kwiatek o różowym kielichu i podał jej. Uśmiechnęła się.
– Czasem powinna się pani uśmiechnąć do lusterka. Nawet nie wie pani, ile uroku dodaje pani uśmiech.
Kolacja dobiegała końca. Magda podziękowała i wstała od stołu. Zapytał, czy podać jej płaszcz, ale odmówiła.
– Tym razem już sobie poradzę – odparła. – Chciałam tylko na koniec coś panu powiedzieć.
– Słucham?
– Nie mówiłam panu o tym, ale kiedy spotkaliśmy się tam, na drodze…
– …Wtedy?
– Szłam po to, by skończyć ze sobą. Nie miałam ochoty już żyć. Dzięki Panu zrozumiałam, ile jestem warta. I nie chodzi już o to, ile jestem warta dla kogoś, czy potrzebuje mnie mąż, przyjaciel, pracodawca… Zrozumiałam, ile jestem warta dla samej siebie. Dziękuję. Uratował mi Pan życie, choć może sam o tym nie wiedział.
Uśmiechnęła się jeszcze raz i skierowała się do wyjścia. A Goodnel patrząc za nią szepnął:
– Wiedziałem, Magdaleno. Dlatego do ciebie przybyłem.
A potem skinął na kelnera, by zapłacić za rachunek. W żadnym razie nie mógł zniknąć tak sobie pozostawiając za sobą jakikolwiek dług. Przecież aniołowie słyną ze swojej uczciwości…