Głos

OCZEKUJĄCY
Czekanie nigdy nie jest bezczynnością. Nieważne, czy czekamy na coś przyjemnego, czy odwrotnie – na coś, co nam grozi, co przejmuje nas lękiem i przerażeniem.
Czekanie zawsze jest w kierunku, nastawione na pojawienie się tego, co ogarnia i przyjmuje nasza wiara. Bo jeśli nie wierzysz, to nie czekasz. Bo wtedy nie masz żadnej nadziei.
Czekanie jest ziarnem, z którego wyrasta spełnienie. Jest czujnym natężeniem myśli.
I on taki był.
Oczekujący.

POWOŁANY
To, co na początku w pełni wykształciło się na delikatnym zalążku maleńkiego ciałka w głębinach wód płodowych u sędziwej Elżbiety, to były jego uszy. Delikatne muszelki na omszałej główce Nienarodzonego usłyszały pierwsze swoje wezwanie. Pierwsze, bo potem były kolejne. Lecz dla niego było ono tak pierwotne, jak podczas dni stworzenia, kiedy silny Głos w ciepłym powiewie zawołał – „Stań się!” – i naraz miliony, miliardy pnączy wytrysnęły kaskadą z ziemi i splatając się ze sobą zalały miękką od wilgoci glebę.
Teraz ten sam Głos wypowiedział do niego słowa powołania, a wezwany odpowiedział. Silnym wierzgnięciem, tak silnym, że powierzchnia brzucha jego matki niebezpiecznie w tym miejscu nabrzmiała, okazał swą gotowość, że chce już wyjść, stanąć w świetle Wołającego i wołać Jego głosem…
Przestraszona Elżbieta pochwyciła dłońmi brzuch. Od dawna oczekiwała pierwszego poruszenia, a zwlekanie, jakie temu towarzyszyło napawało ją lękiem. Czy nie straci dziecka? To prawda, że jest starą kobietą, to prawda, że jej mąż jest sędziwym człowiekiem, ale czyż Bóg nie daje w swej nieodgadnionej i zaskakującej łasce darów nie mieszczących się w ludzkim pojmowaniu? Czyż nie dał dziecka Sarze mimo, że była obarczona większym balastem lat, niż ona? Śmiała się z niedowierzaniem, gdy doszła ją obietnica poczęcia pierworodnego, a potem sama wstydziła się śmiechu niedowiarków.
I Elżbieta, jakby dziedzicząc to zawstydzenie, pod fałdami sukni ukrywała swoją radość… aż do dziś. Bo jej niepokój udzielił się Poczętemu, który z żądzy życia i działania poruszył się w jej łonie.
– Elżbieto.
Obejrzała się. W drzwiach domu stała jej młodziutka krewna, zarumieniona od szybkiego biegu przez wzniesienie, na którym stał dom wuja Zachariasza. Ciemne oczy o łagodnym wejrzeniu sarny spotkały się ze zmęczonymi, szarymi źrenicami, ożywionymi w tej chwili jakby nagłym impulsem, życiem, które wprowadza nowe soki w na wpół uschłe drzewo.
– Pokój temu domowi.
Wzrok Marii zsunął się z twarzy Elżbiety i spoczął na dłoniach splecionych wokół pulsującego gwałtownym poruszeniem brzucha. Więc to prawda, co mówił jej świetlisty posłaniec. Święty Wszechmocny, El Kodesz pobłogosławił domowi Zachariasza, kapłana Bożego. Elżbieta spodziewa się dziecka.
Ogarnęła ją cicha radość.
Czemu, tego sama nie potrafiła wytłumaczyć. Może dlatego, że przestała się czuć osamotniona w Bożym wybraństwie? A może dlatego, że tak naprawdę obawiała się zaskakującego, jeszcze nie do końca zaakceptowanego przez jej świadomość macierzyństwa… Poczuła jedność z tą daleką krewną, która teraz, przez fakt Bożej tajemnicy, stała się bliższa, niż rodzona matka.
A Elżbieta stała nieruchomo, gdyż zaczęła nabierać niezmąconej pewności, że oto stoi przed nią wypełnienie Obietnicy danej prorokom, Głos wypowiedziany i przyjęty z całą gotowością pokornej służebnicy. Słodka świadomość spełnienia się wyroków Bożych pochyliła ją ku ziemi. Dziewczyna skoczyła, by pomóc jej wstać i wtedy z ust leciwej krewnej usłyszała słowa niezrozumiałego jeszcze dla niej błogosławieństwa:
– Łaską jesteś obdarzona i błogosławione jest dziecię w twoim łonie. Skądże mi to, że matka mojego Pana przyszła do mnie? Oto moje dziecię, usłyszawszy cię, poruszyło się we mnie. Błogosławiona jesteś, Mario, pomiędzy niewiastami, boś uwierzyła słowu Bożemu.
Zaskoczona dziewczyna chwilę milczała. Od trzech miesięcy jakby żyła w nierealnym świecie. Nie wiedziała, co bardziej jest rzeczywiste, światłość poranka, czy światłość Wysłannika Jahwe, słowa chazana w synagodze, czy słowa Zwiastowania, dotyk dzieży wypełnionej rosnącym ciastem, czy dotyk rozkwitającego w niej płodu… i w tym pomieszaniu realnego z nierzeczywistym słowa Elżbiety zaczęły torować sobie koryto, którym popłynęła pewność i nieomylność, nasycona radością. I w tej radości Maria podniosła się i jakby chcąc to wyrzucić z siebie, wzniosła ręce i zanuciła pieśń.
– Wielbij, duszo moja, Pana! – zawołała, a potem, jakby opamiętawszy się w swoim rozradowaniu ukorzyła ducha w służebnej uniżoności. Nie mogąc jednak powstrzymać fal radości wysławiała Boga, który wywyższa uniżonych i w tym bogactwie chwały i majestatu zaczęła pląsać, zaś Elżbieta, spoglądając na nią, ujrzała pląsającą na brzegu Morza Czerwonego Miriam, siostrę Mojżesza i nie myliła się, gdyż właśnie nadeszło wyzwolenie. Prawdziwe wyzwolenie ludu Izraelskiego pod sztandarem Mesjasza, który miał się narodzić, a w które Maria, dzięki znakowi Elżbiety – nareszcie w głębi ducha – uwierzyła.

WYBRANY
Piasek z suchym chrzęstem przesypywał się między palcami stóp. Słońce, prażąc niemiłosiernie, wysuszało skórę, która kurczyła się, wyciskając z siebie krople słonego potu. Jednak Jan, zatopiony w myślach, nie zwracał na to uwagi, po raz kolejny przeżywając sen z ubiegłej nocy. Sen tak silny, tak wyraźny, że nie sposób było przypisać go zwykłym majakom. Gdyby ojciec jeszcze żył, pewnie poszedłby do niego po poradę… Usiadł ciężko na jednym z pustynnych kamieni. Podniósł głowę i zamknął oczy. Napłynęły wspomnienia.

* * *
– Oto dom Boga między ludźmi, synu – Zachariasz pieszczotliwie zanurzył dłoń we włosy chłopca, który z zachwytem przyglądał się Świątyni. Gwar i harmider, rozlegający się na dziedzińcu świątynnym jakby pokorniał w obliczu oślepiających bielą kamieni świętego Przybytku, stawał się szaroburym dymem ścielącym pomiędzy krużgankami, pełgającym między nogami pielgrzymów, którzy zadzierali głowy wysoko i w poczuciu dumy z obecności jaśniejącego ukrytą w Najświętszym chwałą Wszechmocnego Boga, odsuwali od siebie wszelkie sprawy, jakie by w ich mniemaniu brudziły to miejsce. Minęli dziedziniec pogan, na którym straganiarze, mocując się z uroczystą atmosferą świętego miejsca nawoływali wiernych do większej ofiarności w składaniu darów, które oczywiście musieli! – nabyć właśnie u nich.
Jan przyglądając się gołębiom podziwiał ich białą uległość połączoną z wietrzystym furkotem nastroszonych skrzydeł. Czemu Najwyższy właśnie tego ptaka zapragnął na ofiarę przebłagalną? Czy te oczy jak paciorki ufnie spoglądające na dłonie kupującego w oczekiwaniu na ziarno, czy ta biel skrzydeł tak naznaczona niewinnością i czystością, a może głębokie, intymne gruchanie wyrażające w pieśniach miłosnych ogrom swego oddania… Czy to właśnie pociągnęło Stwórcę do określenia głębokości ofiarnej miłości? Czemu więc ta ufność, niewinność i miłość miały iść pod kapłański nóż? Nie rozumiał tego. On sam z chęcią otworzyłby wszystkie klatki, a potem z radością, z roziskrzonym spojrzeniem obserwował białochmury furkot. Czyż nie byłoby to dla Boga milszą ofiarą?
Już miał o to zapytać ojca, kiedy uwagę jego przyciągnął dyskurs, w jaki wdali się siedzący pomiędzy krużgankami saduceusze. Wiecznie żywy temat, ostatnio spotęgowany przez pojawienie się samozwańczego proroka, palił wnętrza tak głęboko, że musiał wylewać się gorącym strumieniem rozmów, domysłów i przypuszczeń.
– Nie o takim mesjaszu pisze prorok Izajasz! – czarna, skłębiona broda aż falowała od wzburzenia, z jakim jeden z rozmówców wymierzał ostrze swej wiedzy przeciwko chudemu, blademu uczonemu, gładzącemu w zamyśleniu strzępy siwego zarostu. – Ten, który stworzył ziemię i rozciągnął swymi rękami niebiosa wyraźnie określił rolę Mesjasza. Wzbudzi go w Swej sprawiedliwości i wyprostuje mu wszelkie drogi, by ten odbudował miasto i wypuścił pojmanych za darmo, bez okupu!
– Czemuż więc ten sam prorok mówi o Mesjaszu jako o tym, który będzie pojmany, a grób jego znajdzie się pośród bezbożnych?
– Lud, który chodzi w ciemności nigdy nie pozna prawdy – replika cięła ostrą ironią. – Już nasi ojcowie twierdzili, że tylko niewiara Izraela sprawia, iż nadal pozostajemy w niewoli. Jeśli nie wierzysz w posłannictwo walczącego i zwyciężającego Posłańca Boga, to jak mamy byś narodem wyzwolonym? Czyż prawdziwy Mesjasz nie ma być ptakiem drapieżnym, który wykona wszystkie zamysły Elohim?
Jan był pełen podziwu dla wiedzy uczonych w Piśmie, jednakże kłopotliwość, w jaką sami siebie wpędzali sprawiała, że sam nie miał ochoty wdawać się kiedykolwiek z nimi w dyskusje. Gdzieś w głębi siebie czuł, że wola Boga objawia się nie w zawiłych znakach i symbolach, ale w jasnej i prostej drodze. I wiedział, że jeśli ktoś taki się kiedyś objawi, nie będzie kłopotu z jego rozpoznaniem.
Zatrzymali się przy bramie Przybytku. Zachariasz pełen zadowolenia kontemplował sylwetkę budynku. Złote kiście winogron zwisające z kolumn migotały słonecznymi błyskami, jakby podzielając ich zachwyt nad pięknem uczynionym na chwałę Boga. Po dłuższej chwili milczenia ojciec nachylił się nad synem i rzekł łamiącym się ze wzruszenia głosem:
– Niedługo i ty przygotujesz się do służby kapłańskiej. Będziesz głosem Najwyższego. Będziesz Sługą, o którym prorokował Izajasz, tym, który poprzedzi objawienie się chwały Pańskiej.
Weszli do komnaty przylegającej do Świętego Przybytku. Jan nie rozumiał wielu określeń, jakich używał Zachariasz. Owszem, uczył się, że Mojżesz potrzebował Aarona jako swego Głosu, sam jednocześnie będąc Głosem Elohim. Nie pojmował jednak, w jaki sposób Bóg ma zamiar użyć go jako swego narzędzia. Czy Pan stanie obok niego i będzie wkładał słowa w uszy? A może Jan będzie brał zwój księgi, jak to czyni teraz jego ojciec i będzie wykładał ludziom Słowo Boże?
– Ojcze, jaka jest wola Elohim względem swego sługi? – Jan bał się używać tego określenia do siebie. Nie czuł się pewnym w mesjaństwie, jakie mu zostało narzucone, a któremu nie chciał się sprzeciwiać z szacunku i miłości do swego ojca.
Zachariasz rozwinął zwój Tory i przesuwając po tekście rzeźbiony w kości słoniowej palec, inkrustowany srebrem, czytał z namaszczeniem natchnione słowa:
– Wyjdź na górę wysoką, zwiastunie dobrej wieści, Syjonie! Podnieś mocno swój głos, zwiastunie dobrej wieści, Jeruzalem! Podnieś, nie bój się! Mów do miast judzkich: Oto wasz Bóg! Wszechmocny, Pan przychodzi w mocy, jego ramię włada. Oto ci, których sobie zarobił, są z nim, a ci, których wypracował, są przed nim. Jak pasterz będzie pasł swoją trzodę, do swojego naręcza zbierze jagnięta i na swoim łonie będzie je nosił, a kotne będzie prowadził ostrożnie.
Potem odwinął kawałek zwoju i przeczytał następny fragment:
– Ja, Pan, powołałem cię w sprawiedliwości i ująłem cię za rękę, strzegę cię i uczynię cię pośrednikiem przymierza z ludem, światłością dla narodów, abyś otworzył ślepym oczy, wyprowadził więźniów z zamknięcia, z więzienia tych, którzy siedzą w ciemności.
Każde słowo było jak balsam, które kładło się na języku i spływało w głąb pokornie rozradowanego wnętrza. Popatrzył na syna miłośnie, jak na wypielęgnowany owoc, jak na mieniący się pod sprawnymi dłońmi rzemieślnika diament. Obietnica, która towarzyszyła jego narodzinom, cuda, jakie im towarzyszyły świadczyły niezbicie, że Jan jest tym wybranym, następcą proroków. Więcej! – przewyższającym proroków, bo choć oni przeczuwali w swych wizjach to, co ma nadejść, to jednak jego syn ma być tym, który przygotuje drogę Najwyższemu! Nachylił się ponownie nad tekstem:
– Słuchajcie mnie, wyspy, i uważajcie, wy, dalekie narody! Pan powołał mnie od poczęcia, od łona matki nazwał mnie po imieniu. I uczynił moje usta ostrym mieczem, w cieniu swojej ręki mnie ukrył, uczynił mnie strzałą gładką, w swoim kołczanie mnie schował i rzekł do mnie: Jesteś moim sługą, Izraelu, przez ciebie się wsławię. Lecz ja pomyślałem: Na darmo się trudziłem, na próżno i daremnie zużyłem swoją siłę.
Głos Zachariasza, do tej pory silny i przepojony dumą z posłannictwa swego syna naraz zachwiał się, jednakże po chwili czytał dalej.
– Teraz zaś mówi Pan, który mnie stworzył swoim sługą od poczęcia, aby nawrócić do niego Jakuba i zebrać dla niego Izraela, gdyż jestem uczczony w oczach Pana, a mój Bóg stał się moją mocą.
Dalszy tekst na tyle zburzył jego pewność i zachwyt nad przepowiedzianą misją Jana, że przezornie zaniechał czytania. Odłożył zwój. Jan patrzył w milczeniu, oczekując komentarzy, ale Zachariasz wstał i odłożył zwój na półkę. Podszedł do lampy, która stała opodal, chwilę kontemplował jej blask, a potem, spostrzegłszy uważny wzrok syna, uśmiechnął się:
– Podejdź tu, Janie. Widzisz tę lampę? Ma wszystko, co jej potrzebne, by jaśnieć i rozpraszać mrok. Ale spójrz, w pewnym momencie lampa zaczyna gasnąć. Sprawia to zbyt długi, przypalony knot. Wtedy musisz wziąć nożyce i przyciąć zwęglone włókno. O, w ten sposób – kapłan sięgnął po srebrne nożyce i jednym ruchem oprawił dogasającą lampę. Czarny knot upadł, a lampa rozjaśniła pokój mocnym, złocisto białym światłem.
– Lampa symbolizuje lud Boży. Knot – Prawo. Prawo jest potrzebne, gdyż ono sprawia, że świecimy pomiędzy narodami. Jednakże, kiedy ludzie zaczynają to Prawo zamieniać na literę, dyskutować o Nim, wtedy narasta zwęglona otoczka tradycji. W takim przypadku należy odciąć się od niej, zweryfikować to, co Boże, a co ludzkie. I żyć według Prawa, bardziej słuchając Boga, aniżeli ludzi.
– Ojcze, czy ci, którzy tworzą tradycję, nie kochają Boga?
– Ależ skąd, mój synu, kochają Go szczerze! Lecz mają ku Niemu gorliwość nierozsądną, nie opartą na miłości Boga do nich, lecz na swojej miłości do Niego.
– Jaka to różnica?
– Widzisz, synu – Zachariasz usiadł ciężko na krześle i przygarnął do siebie Jana. – Miłość Boża w porównaniu z miłością człowieka, jest jak światło lampy w ciemności. Ciemność nie ogarnie światłości, wręcz odwrotnie, światło pochłonie ją bez reszty. I każdy, kto spojrzy, powie – tam nie ma ciemności. Tam jest światłość. Bezrozumność ludzkiej gorliwości polega na tym, że nie dają się pochłonąć Bożej miłości, lecz trwają przy swej miłości. I tak rodzi się zwęglony knot…
Lekcję tę Jan dobrze zapamiętał. I od tamtej pory jego celem stało się głosić o miłości nie stłumionej tradycją, o czystej Bożej miłości, której drogę miał utorować.

WIDZĄCY
Sen!
Ten sen zerwał go z łoża w środku nocy i napełnił niezrozumiałym przerażeniem. A przecież nie było w tym śnie nic, co mogłoby przyprawić o kołatanie serca. Pamiętał, że stał nad brzegiem przepaści, a w dole kotłowała się woda, bezmierny ocean, uderzający o brzegi spienioną bryzą. Naraz poczuł ogromną ochotę, by zagłębić się w nim, poczuć przepływ prądów wodnych na swych ramionach, a w oczach mieć błękitny przestwór głębiny. Ponad wirującą tonią wiatr kręcił spirale ciemnych chmur. Pomyślał, że zaraz spadnie życiodajny deszcz i już miał wyciągnąć przed siebie dłonie, by złapać w nie pierwsze krople, gdy nagle zasłona chmur rozdarła się i oślepiający blask kaskadą spłynął na niego. Zasłonił oczy rękami.
– Janie…
Znów Go usłyszał!
Głos, który zamilkł na wiele lat, głos prowadzący go po śmierci ojca na pustkowie, wskazujący sposób przetrwania wśród skał i wąwozów Pustyni Judzkiej, teraz odezwał się ponownie. Przedarł się przez opary snu, sam snem nie będąc i postawił w czujności jego umysł. Jan stężał w oczekiwaniu, a wszystkie mięśnie upodobniły się swoją spoistością do skały, na której stał. Uchylił powieki.
– Mów, Panie, sługa twój słucha…
Cisza wypływająca ze strumienia światła stała w jawnym kontraście z gwałtownym szumem wichru, blask mocował się z ciemnością, lecz Jana ogarnął dziwny spokój. Był przekonany, że zapadający nad światem zmrok nie pokona światła, wręcz odwrotnie, światłość wypełni sobą ciemności, bo w niej jest życie, które pochodzi od Wszechmocnego. Wyciągnął przed siebie dłoń i zanurzył w złocistym blasku. We wnętrzu dłoni blask zaczął się scalać, przybierać białopióre kształty, aż w końcu Jan stwierdził ze zdumieniem, że trzyma białą gołębicę. Jej ciche gruchanie z chwili na chwilę stawało się coraz bardziej zrozumiałe.
– Prawdziwa światłość, która oświeca każdego człowieka przyszła na świat – usłyszał. – Powołałem cię, byś zaświadczył o światłości, by wszyscy dzięki tobie uwierzyli.
– W co uwierzyli? – zapytał bezradnie, nie rozumiejąc, o jakiej światłości ma głosić. Czy o tej, która teraz wylewa się przed nim?
– Ujrzysz tego, na którego Duch zstępuje i na nim spocznie, Ten chrzcić będzie Duchem Świętym.
To wszystko. Żadnego słowa wyjaśnienia. Gołębica z furkotem poderwała się i zniknęła w strumieniu światła. A Jan obudził się niespokojony, gdyż jego misja stała się bardziej niezrozumiała, niż wtedy, gdy wyruszał na pustynię…

* * *
Schylił głowę, by wejść do domu pakida Symeona bez Jaira, nadzorcy gminy, gdzie spędził ostatnie trzy lata. Adoptowany przez pakida chłopiec przyskoczył, by nalać z dzbana do miski strumień migotliwej wody. Jan zanurzył ręce i trzy razy wznosił dłonie, by woda oczyszczenia spłynęła mu aż do łokci. Potem wytarł ręce haftowanym ręcznikiem i usiadł naprzeciw pakida.
– Co cię sprowadza do mnie, Janie, synu Zachariasza? – Symeon odłożył rysik i zwój, na którym pracowicie kopiował święte pisma. Zsunął z głowy chustę, która opadła na jego przygarbione ramiona, a potem dał znak chłopcu, by ich opuścił. Jan zastanawiał się, czy powinien od razu wyjawić cel swego przybycia, czy też okrężną drogą poprowadzić swego niedoszłego przywódcę na szlaki swych nocnych rozmyślań. Spojrzał w ciemne, obarczone starczą mądrością oczy i ujrzawszy w nich ogromną życzliwość, postanowił od razu przystąpić do sedna sprawy.
– Symeonie, ojcze mój – zawołał gorliwie. – Wiesz, że nie mam jak wyrazić wdzięczności za to, że przyjęliście mnie pod swój dach i dzieliliście się ze mną pożywieniem i nauką. Traktowaliście mnie życzliwie, mimo tego, że nie dołączyłem do waszej społeczności…
– Twój ojciec, oby Pan obdarzył go wieczną radością na łonie Abrahama, zażyczył sobie, byśmy wzięli pod uwagę twoją misję – przerwał mu Symeon. – Znamy historię twego narodzenia i znaków, jakie wtedy dobrotliwy Bóg ukazał światu.
Jan po raz kolejny wspomniał na przekazane mu dzieje jego narodzin. Wiedział, że rodzice długo czekali na niego tak długo, że sami zaczęli wątpić w swoją płodność, aż do chwili, gdy podczas corocznej służby w świątyni posłaniec Boży ukazał się Zachariaszowi po prawej stronie ołtarza kadzidlanego. Niedowierzającemu starcowi przekazał niezwykłą wieść o nadejściu mesjasza, którego miał poprzedzać prorok narodzony z jego lędźwi – a gdy ten nadal powątpiewał w tak nieoczekiwaną i niezwykłą nowinę – zamknął mu usta, by pierwsze, co Zachariasz wypowie, było słowami pełnymi chwały i pokornej radości z wypełnienia się danego proroctwa.
– A ty, dziecię, prorokiem Najwyższego nazwane będziesz, bo przygotujesz mu drogę wśród ludu, któremu brak poznania – tak rzekł wówczas Zachariasz, wznosząc obrzezane dziecię, noszące imię nie jego, ani nie imię jego przodków, lecz imię nadane przez anioła. Bo Jan od chwili poczęcia nie należał już do jego rodu, ale był posłańcem Jahwe, oczekującym na wezwanie. I czuł, że to wezwanie właśnie teraz do niego dotarło.
– Ojcze Symeonie – Jan bezwiednie splatał i rozplatał dłonie, próbując dla lepszego przekazu uporządkować myśli. – Miły jest dla mnie pobyt u was, ale tej nocy otrzymałem od Najwyższego rozkaz, bym opuścił wasz dom i poszedł w stronę brodów Jordanu. Tam mam ogłosić nadejście mesjasza.
Symeon drgnął i spojrzał na Jana uważnie. Wszyscy oczekiwali na rychłe wyzwolenie spod jarzma uciskających ich Rzymian, wielu samozwańczych mesjaszy podrywało lud do walki, równie spontanicznej, co krwawej i bezcelowej. Wyznawcy w ich wspólnocie, choć na codzień starali się żyć cicho i spokojnie, w głębi duszy pragnęli porwać się i pod sztandarem posłańca iść ku zwycięstwu, jak w czasach Jozuego, gdy skrzynia Pańska poprzedzała ogień Boży, wypalający grzeszne, pogańskie narody – ale Symeon zbyt wiele widział krwi przelanej bez potrzeby, by nabyć błogosławionej ostrożności. I w tej ostrożności, której nie można mylić z brakiem zaufania do Bożych dróg i planów, zaczął wypytywać Jana o szczegóły widzenia.
Jan ze szczerością opowiedział swój sen, a w miarę, jak posuwał się w opowieści, sen, wpierw niezrozumiały, zaczął mu jawić się czysto i wyraźnie.
– Mam ojcze iść i ogłaszać chrzest upamiętania na odpuszczenie grzechów – rozjaśnione oczy Jana wpatrywały się w błękitne niebo za otworem okiennym. – Skrucha przygotuje nasz lud na nadejście niezwyciężonego Wodza, by ten poprowadził ich ku naszemu przeznaczeniu, panowania miedzy narodami.
– Wiesz, że naród jest twardego i opornego karku – Symeon potrząsnął powątpiewająco głową. – Wielu na wzór zesłańców babilońskich przywykło do wygód i zaprzedali się Rzymianom. Jak chcesz poruszyć ich serca?
– Nie ja będę ich poruszać, lecz Pan – odparł stanowczo Jan. – Nie wiem, co będę mówić, ani co czynić. Wiem, że gdy pojawi się mesjasz, ten ochrzci nasz lud Duchem Świętym…
– Jak rozpoznasz mesjasza pośród ludu? Czy jaśnieć będzie jak zorza poranna, czy grom będzie w dłoniach jego?
– Nie, ojcze, poznam go, gdy Duch Pański spocznie na nim.
Pakid spoglądał z troską na niego i jakkolwiek znał proroctwa, młodzieńczy zapał przyprawiał go o niepokój.
– Idziesz do grzeszników, a grzech jest jak zaraza. Co uczynisz, by samemu nie zachorzeć i nie zaprzepaścić swej misji?
Jan uśmiechnął się i skłonił głowę przed starcem.
– Ojcze, wychowanie, jakie mi daliście, nauczyło mnie, jak odróżniać dobro od zła. Nie zamierzam zmieniać upodobań, jakie nabyłem u was, umiłowania surowości i prawa. Ułuda tego świata to marność nad marnościami, jedyny zysk, jaki ma człowiek, to upodobanie w Prawie Pańskim. To będę głosić i tego się będę trzymać.
Symeon westchnął z ulgą, a potem skinął na Jana, by ten podszedł i uklęknął przed nim. Wtedy podniósł się i złożywszy drżące dłonie na kędzierzawych, nie dotkniętych brzytwą włosach, wyszeptał słowa błogosławieństwa. A gdy Jan wyszedł, by przygotować się do drogi, długo wpatrywał się w zwój, który przepisywał i czytał słowa tam napisane:
„Gdyż, ludu na Syjonie, który mieszkasz w Jeruzalemie, nie będziesz zawsze płakał. Na pewno okaże ci łaskę na głos twojego wołania, gdy go tylko usłyszy, odezwie się.
A chociaż Pan dał wam chleb niedoli i wodę ucisku, to jednak nie będzie się już ukrywał twój nauczyciel i twoje oczy będą oglądać twojego nauczyciela.
A gdy będziecie chcieli iść w prawo albo w lewo, twoje uszy usłyszą słowo odzywające się do ciebie z tyłu: To jest droga, którą macie chodzić!”

WOŁAJĄCY
– Już siekiera do korzenia drzew jest przyłożona – grzmiał głos ponad ludem zgromadzonym nad płynącymi leniwie wodami Jordanu. – A drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, zostanie wycięte i w ogień wrzucone.
Ryk przeganianego brodem bydła, chlupot ciągnących po mokrym dnie wozów mieszał się z gwarem podekscytowanego tłumu, zebranego wokół młodego kaznodziei. Obserwowano go bacznie, półgłosem komentując jego surowy ubiór z wielbłądziej sierści, szeroki, skórzany pas i długie, nazirejskie włosy. Czyżby Eliasz zmartwychwstał?
Faryzeusze, zaniepokojeni pojawieniem się kolejnego, jak mniemali, proroka, posłali ludzi, by ci zbadali rzecz na miejscu.
Oni pierwsi zadali Janowi pytanie, które dręczyło wszystkich zebranych:
– Kim jesteś i na czyjej mocy głosisz swoje słowa?
Jan przyjrzał się stłoczonej grupie przybyszy. Ich dumne, wyniosłe postacie kryły w sobie twarde, nieustępliwe serca. Oni nie przyszli pokutować, zbyt drobiazgowo przestrzegali ustaw starszych, by nie czuć się sprawiedliwszymi od samego Boga. Mając za sobą poparcie starszych i uczonych w Piśmie podnieśli hardo głowy. Nie odejdą, dopóki nie dostaną jasnej odpowiedzi.
– Plemię żmijowe – Jan gniewnie wycelował w nich palec. – Któż wam poddał myśl, aby uciekać przed przyszłym gniewem? Wydawajcie owoce godne upamiętania, inaczej dosięgnie was ogień, przeznaczony dla grzeszników.
– Czy jesteś mesjaszem? – dopytywali wysłannicy, niezrażeni surowym osądem. – A może którymś z proroków? Eliaszem jesteś?
– Jestem Głosem poprzedzającym przyjście Mesjasza, głosem wołającym na pustyni. Prostujcie drogi Pańskie, bo gdy przyjdzie, będzie miał w dłoni swej wiejadło, którym przesieje lud Izraela. I nie mówcie, że sąd ominie was tylko dlatego, że ojcem waszym jest Abraham. Powiadam wam, że Bóg może i z kamieni wzbudzić dzieci Abrahamowi.
Zmrok zapadał i fioletowym granatem pokrywał łąki ciągnące od Jordanu aż po Betabarę. Liczni słuchacze, poruszeni przemowami Jana, rozchodzili się do domów. Nad brzegiem pozostali jedynie ci, którzy szukali w życiu czegoś więcej, niż mieniących się srebrem w trzepotliwej sieci ryb, zamienianych potem na równie srebrny, jak i trzepotliwy pieniądz. Oni stali się uczniami Jana, dzielącymi z nim nie tylko wiarę, ale i niewygodne posłanie na ziemi, tak udręczonej twardymi butami najeźdźców. W słowach proroczych szukali nadziei, że to może już dziś, może jutro objawi się Zbawiciel i poprowadzi ich do upragnionego zwycięstwa, do ponownego wywyższenia Izraela ponad pogańskimi narodami świata.
Zanurzali się w wodzie, spłukując z siebie brud grzechu, ale Jan, dopełniwszy ich oczyszczenia nie dawał im wytchnienia głosząc:
– Ja chrzczę was wodą ku upamiętaniu, ale Ten, który po mnie idzie, jest mocniejszy niż ja, jemu nie jestem godzien i sandałów nosić. On was chrzcić będzie Duchem Świętym i ogniem.
Niezrozumiałe te słowa były przedmiotem licznych dyskusji przy świetle ogniska. Jak można ochrzcić ogniem? Wszak Sodoma była strawiona przez ogień, ale to oczyszczenie było ku zagładzie, a nie ku zbawieniu. Co znaczy chrzest Duchem Pańskim? Czy wszyscy mają zostać prorokami jak Mojżesz i siedemdziesięciu starszych, których dosięgnął powiew Szekiny, ognia Bożego?
Mijał czas, a oni wędrowali za mistrzem po całym okręgu nadjordańskim, zaś ludzi pragnących nawrócenia było tak wielu, że Jan zmuszony był powołać uczniów, by pomogli mu w dziele zanurzania. Przychodzili starcy, kajając się i wyznając grzechy, młodzieńcy z oczami pałającymi wiarą, żołnierze Heroda, pragnący zmyć z siebie poczucie winy za rozlewaną krew. Tym ostatnim Jan przykazywał, by trwali w służbie wojskowej, lecz jej nie naużywali, celników, pogardzanych z racji swej pracy dla okupanta napominał, by pobierali jedynie cło nakazane przez prawo, nie okradając swych braci podwyższonymi opłatami, zgarnianymi potem do mieszka.
– Nauczycielu – zapytał Andrzej, młody rybak, który z bratem swoim, Piotrem przyłączył się do grupy wyznawców. – Po czym poznamy Mesjasza, gdy już się pojawi? Czy powinniśmy ćwiczyć się w walce zbrojnej, by być gotowym do walki?
– Nie wasza to rzecz znać czas i miejsce – skarcił go spojrzeniem Jan. – A ćwiczyć macie jedynie serca, by być gotowym na przyjęcie Królestwa Bożego. Miłuj Boga z całego serca, a bliźniego swego traktuj jak siebie samego, tak jest napisane. Oczyść umysł i ducha, oczyść złote ziarno pokoju z plew nienawiści, inaczej Pan zbierze pszenicę do swych spichlerzy, a ciebie spali w ogniu nieugaszonym.
Andrzej pochylił głowę i szybko oddalił się do grupy, czekającej na odpowiedź. Szmer dyskusji zaszeleścił na nowo, trwożne spojrzenia niespokojnie posyłane Janowi objawiały zamęt, jaki krążył w ich umysłach.
Jan, spoglądając na tłum zbierający się u brodu, kończył posiłek. Czas wstać, by kontynuować swoją misję. Wody w Jordanie jest sporo, lecz ludzi, pragnących oczyszczenia jeszcze więcej. Na horyzoncie zbierały się chmury, szybko zbliżające się ku okolicznym polom, suchym i spragnionym deszczu.
Nagle drgnął i obejrzał się. Silne uczucie czujności i uwagi, tak silne, że aż jeżące włoski na skórze, jakby niewidzialnym powrozem przyciągnęło jego wzrok ku przemierzającej bród postaci. Miarowy chlupot wody, rozgarnianej silnymi łydkami przebijał ponad gwar tłoczącego się ludu. Jan potrząsnął głową i spojrzał uważniej. Nie, to tylko cieśla, wiór tkwiący za uchem wyraźnie na to wskazywał. Czemu więc serce bije mu jak oszalałe, czemu taka suchość w gardle, a w płucach zaczyna brakować oddechu?
Poderwał się na nogi. Postać zbliżała się, jakby jaśniejąc i blaskiem pogrążając ludzi stojących na brzegu w zacierającej wszystko ciemności. Czy to On? Przetarł oczy, by odzyskać zdolność ostrego widzenia. Czy to naprawdę ten oczekiwany?
Jasne oczy były już blisko niego, patrzyły z ciepłym uśmiechem.
– Tyś to Jan, chrzczący lud Boży na odpuszczenie grzechów? – zapytał.
Jan odzyskał głos, brzmiący jednak chrapliwie, zmagający się z suchością w ustach.
– Tak, chrzczę ludzi, by przygotować ich na przyjście Zbawiciela.
– Tedy i mnie ochrzcij.
Stężałe w oczekiwaniu mięśnie zniewalały ciało tak, że Jan z trudem uczynił krok. Tylko jeden, na więcej nie starczało mu sił. W czystym spojrzeniu cieśli zobaczył nagle ogrom swojego grzechu, dumę wynikającą z powołania, pychę ponad ludźmi, którzy traktowali go jak kogoś szczególnego, a kim on naprawdę był? Echem Głosu, który miał dopiero zabrzmieć.
– To ja powinienem być przez ciebie ochrzczony. Kim jestem, że ty przychodzisz do mnie?
– Jesteś tym, który godzien jest wypełnić sprawiedliwość. Moja misja się rozpoczyna, Janie. Ochrzcij mnie tak, jak ci to Pan polecił.
Światłość znikła. Przed Janem stał człowiek odziany w skromną szatę, niczym nie wyróżniający się spośród innych zebranych. Jan rozejrzał się. Czy tylko on widział tę jasność? Chyba tak, bo nikt z zebranych nie zwrócił na nich uwagi. Uczniowie nadal rozmawiali, ludzie się tłoczyli, a Jordan z chlupotem rozbijał swe fale o brzeg. Jan chciał krzyczeć, by wyrzucić z siebie nagromadzoną emocję, ale człowiek stojący obok spokojnym spojrzeniem zachęcał go do wejścia w nurt rzeki. A może było to tylko złudzenie umysłu zbyt zmęczonego wyczekiwaniem? Może to rzeczywiście jeden z tych, którzy pragną nawrócenia?
Wszedł do wody, a cieśla podążył się za nim. Panie – modlił się Jan w duchu. – Czy to ten, który miał przyjść, światłość, o której miałem głosić? Ciemne chmury, które od dłuższego czasu zbierały się nad nimi, zasłoniły słońce, by po chwili wyrzucić z siebie strugi deszczu. Ludzie zebrani na brzegu zaczęli z krzykiem rozpierzchać się, poszukując ochrony przed zalewającą ich wodą. Jan i cieśla stali w rozbijanej kroplami deszczu wodzie, osamotnieni, mrużąc oczy przed chluszczącym deszczem.
– Jestem grzesznym człowiekiem – krzyknął Jan. – Jeśli jesteś tym, który ma przyjść, to ja powinienem być przez ciebie ochrzczony!
– Obaj poddani jesteśmy temu samemu prawu – zawołał Jezus, przekrzykując szum nawałnicy. – Musimy uczynić, to, co nam jest przeznaczone, Janie.
Poddał się. Objął szczupłą postać i nagłym ruchem zanurzył w wirującej wodzie. Deszcz zalewał mu oczy, łapczywie chwytał powietrze.
– Ja ciebie chrzczę na odpuszczenie grzechów. Bądź oczyszczony – zawołał i wynurzył jego ciało z wody. I w tym samym momencie zasłona w chmurach rozdarła się, a blask słoneczny ogarnął ich pożogą. Tak, jak we śnie, ze strugi światła wynurzyła się gołębica i usiadła Jezusowi na ramieniu. Jan przerażony cofnął się, omal nie tracąc równowagi. A z gruchania ptasiej wizji wydobył się mocny, dobitny Głos:
– Ten jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie.
I zaraz wizja znikła, a deszcz się uspokoił. Lecz Jan nadal stał w wodzie, niezdolny się poruszyć, gdy Syn Boży opuścił Jordan i zniknął za wzniesieniem, by rozpocząć swoją misję. Stał, ociekając wodą i z trudem docierało do niego, że sen właśnie się wypełnił.

POJMANY
Zbliżał się wieczór. W sali jadalnej rozstawiono stoły, na których służące nakryły do wieczerzy, ale Herod nie miał dziś apetytu. Dręczące go od kilku dni bóle żołądka sprawiały, że na smaczne potrawy patrzył z niechęcią, w odróżnieniu od Herodiady, która łapczywie zajadała pieczeń baranią, trzymaną w wypielęgnowanej dłoni. Tłuszcz spływał żółtawą mazią, sięgając do złotych blaszek bransolety, dźwięczącej przy każdym, odrywanym mocnymi zębami kęsie. Jej uroda, która tak pociągała tetrarchę w przeszłości, zatarła się już pod fałdami otyłego ciała.
Wysoka, górująca ponad wcale nie tak niskim królem, teraz stała się masywna i obszerna, podobna do krów Baszanu, które prorok Amos ironicznie opisywał. Złote łańcuchy zakrywały obfitą pierś, wydymającą się pod haftowaną złotymi nićmi szkarłatną suknią. Herod spoglądał na nią przez chwilę, zastanawiając się w lekkim zdumieniu, co takiego pociągało go w kobiecie, dla której oddalił córkę króla Nabatejczyków.
Owszem, tego dnia, gdy zobaczył ją na uczcie u swego brata, Filipa, był zdolny uczynić wszystko, nawet użyć swoich wpływów, by porwać ją i poślubić. Zresztą, sama Herodiada skłaniała się ku temu, gdy tylko dostała sygnał, że za bramami oczekuje przydzielony jej przez Antypasa do ochrony w drodze zbrojny oddział straży, spakowała swój dobytek i w ukrytym wozie wyjechała wraz z Salome, swoją córką, w daleką drogę do Galilei.
Czemu to uczyniła? Z pewnością nie pociągał ją rudobrody, lekko łysiejący mężczyzna, któremu w chwilach zdenerwowania język plątał się i zacinał. Bardziej już interesował ją tron, na którym zasiadał i jego układy w Cesarstwie. Filip Boethos, którego za młodu poślubiła, był mało znaczącym pionkiem na dworze cesarskim. Tuż przed śmiercią ojca, Heroda Wielkiego, został wydziedziczony z królestwa, które przypadło jego dwóm braciom. Nie mając siły przebicia, ani woli walki, osiadł na stałe w Rzymie, czas spędzając na ucztach i zabawie. Herodiada, mająca ambitniejsze plany w życiu, niż jej mąż, wciąż szukała odpowiedniego momentu, by dopomóc swej fortunie. I ta chwila nadeszła, gdy przebywający na audiencji u Tyberiusza Herod Antypas został zaproszony na rodzinne spotkanie połączone z wystawną ucztą.
Dowiedziawszy się, że przyrodni brat męża zarządza całą Galileą i Pereą, zaczęła adorować go, roztaczając przed nim nie tylko uroki Rzymu, ale i swoje, kobiece wdzięki. Nic dla niej nie znaczyło, że w odległej ziemi czeka na niego prawowita małżonka, a jej własny mąż stara się nie zauważać umizgów do innego mężczyzny. Świadomość bycia królową urzekała ją, stanowiła łakomy kąsek dla żądnej władzy kobiety.
Herodiada znała sposoby, jak uwieść mężczyznę i skorzystała z nich z takim skutkiem, że Herod poślubił ją, nie bacząc na opinię rodaków, ani na konsekwencje polityczne, jakie pociągało za sobą odprawienie córki króla Aretasa IV, nabatejskiego władcy Petry.
Piękna była Herodiada, lecz stała się solą w oku żydów mieszkających na terenach Judy. Nie dość, że córka brata, zamordowanego w masowej rzezi urządzonej przez Heroda Wielkiego, paranoicznie bojącego się spisku wśród najbliższej rodziny, nie dość, że z rodu Hasmonejczyków, rodu kapłańskiego, który dla zdobycia władzy związał się z Rzymem, to jeszcze dopuściła się nierządu, opuszczając męża dla swego stryja. Cudzołóstwo, jawne, bo na oczach ludu, jawne, bo wśród tych, którzy nimi rządzą!
– Podaj mi, proszę, wino – głos Herodiady wyrwał Heroda z zamyślenia. Posłusznie sięgnął po dzban i napełnił jej kielich. Starał się unikać konfliktów małżeńskich, w niczym jej się nie sprzeciwiając, doświadczył bowiem, jak dokuczliwe potrafią być jej dąsy i narzekania. Ona także nie wtrącała się w jego życie polityczne. Przynajmniej nie robiła tego otwarcie, lecz teraz, zaniepokojona tym, co usłyszała w pokojach służebnych, postanowiła zainterweniować u króla.
Znała opinię poddanych na swój temat, ale wszystko słyszalne było jedynie na poziomie szeptu, ukryte pod przysłaniającymi usta dłońmi. Tym razem ktoś odważył się publicznie, jawnie i głośno potępić jej związek z Herodem. I to jakiś brudny wieśniak z obszarów nadjordańskich, zbierający wokół siebie równie brudny i prostacki motłoch. Nie byłoby w tym nic groźnego, ale lud zaczął wierzyć, że jest prorokiem! Musi coś z tym zrobić…
– Panie mój, słyszałeś o tym nowym proroku, który gromadzi ludzi nad Jordanem?
Herod przymknął oczy, chwilę się zastanawiając, a potem przytaknął:
– Tak, słyszałem, ponoć nawraca ludzi do Boga, kąpiąc ich w rzece.
– Jeśli można nazwać nawracaniem do Boga jawne występowanie przeciw nam, to udaje mu się to bardzo dobrze – sarkazmem pokrywała czający się w głębi serca strach. Herod wstał od stołu i nerwowo zaplatając dłonie na plecach, zaczął spacerować po pokoju.
– To tylko jeden z esseńczyków, a ci byli zawsze do nas nastawieni przyjaźnie – niezręcznie próbował zbagatelizować sprawę.
– Owszem, byli – podchwyciła. – Ale przestali być, gdyś mnie na dwór sprowadził…
Herod miał już odpowiedzieć, że całe nieszczęście od tego się zaczęło, ale ugryzł się w język. W tej chwili niewiele brakowało, by wybuchnęła. Milczał, krążąc od stołu do drzwi, w końcu stanął przed nią i zapytał:
– Co chcesz, abym zrobił?
– Każ go zabić! – krzyknęła, podrywając się jak lwica ze swego legowiska. Potrząsnął głową i cofnął się o krok.
– To niemożliwe, on ma teraz za duże poparcie.
– Wolisz czekać, aż je będzie miał na tyle silne, by targnąć się na twój tron?
– Głupoty opowiadasz, jak każda kobieta. Po co prorokowi tron i władza?
– To ty głupstwa mówisz! Czyżbyś zapomniał o proroctwie za dni twego ojca, że ma narodzić się nowy król żydowski? A skąd masz pewność, że on tego nie wykorzysta i nie obwoła się królem?
Herod przestraszył się. Od lat ta wróżba spędzała mu sen z powiek. Z drugiej strony nie miał żadnego powodu, by zabijać Jana. Nie przyznał się Herodiadzie, że od roku uważnie śledzi poczynania proroka znad Jordanu i czeka na cuda, którymi – jeśli rzeczywiście jest prorokiem – powinien potwierdzić swoją misję. Ten człowiek go fascynował, odwaga, z jaką głosił swoje słowa… to było to, czego władcy brakowało. Ale od razu zabijać? Lepiej jest go uwięzić…
Dłuższą chwilę zastanawiał się, szarpiąc palcami poły ubrania. W końcu jest to jakieś wyjście. Prorok przestanie przemawiać, lud się uspokoi, a i on skorzysta z tego, mogąc go wzywać na rozmowę. Nawet jeśli nie uda mu się przeciągnąć go na swoją stronę, to zawsze jest szansa, że namówi go na uczynienie jakiegoś cudu. Zdecydował się.
– Nie zabiję go, ale wsadzę do twierdzy Macheront. Tam nie będzie już gromadził ludzi i namawiał do buntu.
Herodiada chciała zaprotestować, ale powstrzymała się. Zmarszczone czoło i silnie zaciśnięte szczęki mówiły jej, że powinna się tym zadowolić. Dobrze, niech trafi do więzienia. Tam łatwiej pozbyć się człowieka, niż na brzegach Jordanu. Wystarczy sztylet, lub trucizna, podana przez przekupionego strażnika. Ma go w garści i nie tak łatwo go z niej wypuści…

* * *
Stłoczyli się przed kratą, jak owce, którym zabrano pasterza. Przyglądali się jego twarzy, jakby mieli nadzieję, że już za chwilę zajaśnieje jak twarz Mojżesza wracającego z góry Horeb, a porażeni jej jasnością strażnicy pomdleją, zaś mury więzienia na jego głos zatrzęsą się, jak jagnięta opuszczające wodopój, a prorok wyjdzie na wolność. Czyż bowiem pozwoli Bóg swemu słudze milczeć? Pozwoli zagrzebać jego głos w pustynnej twierdzy Macheront?
– Mistrzu – pierwszy odezwał się Joakim. – W Galilei pojawił się nauczyciel, który pociąga tłumy swoją przemową. Twierdzi, że przybliżyło się Królestwo Boże.
– Mówi, że czas się wypełnił. Zwą go Jezusem z Nazaretu – dodał Szymon.
Jan chwycił zachłannie za kratę, przylgnął do niej rozpaloną twarzą. Znów przywołał obraz znad Jordanu, moment, gdy obmył Jezusa z win, jakich ten nie popełnił. Te oczy nakazujące mu, a jednocześnie tak dobrotliwe i wypełnione bezbrzeżną miłością, prześladowały go we wspomnieniach, pochłaniały w snach. Dlaczego nie powiedział mu wtedy – pójdę za tobą, dokądkolwiek pójdziesz? Czemu pozwolił mu odejść, wszak usłyszał wyraźnie, że jego misja właśnie się rozpoczęła. To prawda, czas się wypełnił… a on tkwi za tymi kratami, zmuszony do milczenia. Jak wiele uczynił, by objawić światu mesjasza, by przygotować pola serc na zasiew słowa Bożego?
– Mówcie mi o nim – poprosił z błagalną żarliwością. – Muszę wiedzieć o nim wszystko.
– Panie, wiemy tylko, że gromadzi uczniów i chrzci ludzi, a wszyscy idą do niego. Nawet niektórzy z twych uczniów opuścili cię i poszli za nim.
Jan wyczuł gorycz w głosie swego ucznia, przez którą przebijała się nutka dumy, że oni sami nie opuścili go w potrzebie. Wiedział, kto poszedł za Jezusem, ci, którym dane było zaczerpnąć ze źródła gorącego natchnienia, gdy Jan wyszedł z wody i patrzył za odchodzącym. Podeszli wtedy do niego i widząc stan upojenia proroczego zapytali – Panie, cóż takiego się stało, że stoisz tak nieruchomo?
– Widziałem tego, który ma przyjść, a który był przede mną. Na to przyszedłem na świat, by objawić go Izraelowi. Baranka Bożego, który gładzi grzech świata.
Gdy patrzyli na niego w pomieszaniu, podniósł rękę i opowiedział im, jaśniejąc chwałą, którą dane mu było zobaczyć:
– Widziałem Ducha Bożego, zstępującego na niego jakby gołębica. On was będzie chrzcił ogniem, a Duch Pański jak wicher będzie go poprzedzał. On jest tym zapowiedzianym przez proroków Mesjaszem.
A teraz Jan, zamknięty przez mściwego władcę, który nie darował potępienia swego grzechu skazany był jedynie na wieści, jakie mogli mu przynosić uczniowie.
– Mówcie, co czyni, opowiadajcie mi o nim…
– Naucza, Panie, o Królestwie, jakie posiądą cisi i pokornego serca. Nawołuje, by godzić się z przeciwnikiem, miłować nieprzyjaciół, nadstawiać policzek, gdy biją, oddawać płaszcz, gdy szatę zabierają. Skarbów nie gromadzić, lecz modlić się do Boga, by ten troszczył się o codzienny chleb i przyodziewek.
– A czas, o którym mówi, że się wypełnił… czy wzywa do walki, do wyzwolenia?
– Nie, Panie. Jedyne wyzwolenie, jakie oferuje, to uwolnienie z grzechu. Mówi, że jesteśmy synami ciemności, a on nas chce wyzwolić dla królestwa światłości…
Jan pochylił głowę i zamknął oczy. Wspomniał na sen i prorocze słowa, jakie wtedy usłyszał:
– Prawdziwa światłość, która oświeca każdego człowieka przyjdzie na ten świat, a ty będziesz świadczyć o światłości, by wszyscy przezeń uwierzyli.
– Panie – Izaak pochylił się tak, by strażnik, stojący u wejścia, nie dosłyszał go. – Czy mamy przygotować się zbrojnie, zorganizować twoje uwolnienie z więzienia?
Jan potrząsnął głową. Nie, nie pora na to, Mesjasz sam go uwolni, gdy nadejdzie czas.
– Ale, Mistrzu, nic nie wskazuje na to, by Jezus czynił cokolwiek, by cię stąd uwolnić! – Szymon bezradnie szarpał poły płaszcza. – Wręcz odwrotnie, gromadzi wokół siebie uczniów i głosi nauki pokoju. Nie dba o ciebie, skazał cię na zapomnienie!
Jan odwrócił się i usiadł na derce rozesłanej na ziemi. Czy naprawdę został skazany na zapomnienie? Czy jego misja zakończyła się, a jemu dane jest jedynie przyglądać się, jak Mesjasz buduje królestwo, jak Jahwe na nowo zaślubia lud cudzołożny, miłowany mimo wielu zdrad i porzuceń prawdziwego Zbawcy?
– Gdy oblubieniec nadchodzi, panna młoda powinna się przygotować – rzekł cicho, z zamkniętymi oczami, jakby widząc oczami wyobraźni lud boży gotujący się do wesela. – Przyjaciel oblubieńca, gdy przygotuje salę weselną, sprosi gości weselnych, staje potem na boku i raduje się, słysząc głos oblubieńca. Ten jest oblubieńcem, kto przychodzi z góry, ten jest ponad wszystkimi. Świadczy o wszystkim, a słowa jego są prawdziwe. Ja jestem tylko przyjacielem oblubieńca i tej radości doznaję teraz w pełni. On musi wzrastać, a ja stawać się mniejszym. Idźcie do niego i słuchajcie go.
– Ależ, Mistrzu, nie porzucimy ciebie!
Jan otworzył oczy i zawołał z gniewem:
– Sami możecie zaświadczyć, że powiedziałem: ja nie jestem Chrystusem. Nie może człowiek niczego dostać, jeśli nie dane mu tego będzie z nieba. Kto pochodzi z ziemi, mówi rzeczy ziemskie, kto pochodzi od Boga, mówi słowo Boże. Kto nie wierzy w Niego, w oblubieńca, nie będzie miał działu w uczcie weselnej, nie ujrzy żywota, lecz gniew boży na nim zaciąży. Idźcie za nim, powiadam wam, idźcie za nim!
Poderwał się z ziemi, a uczniowie cofnęli się z lękiem. Stał przed nimi groźny jak lew, potrząsając długimi, splątanymi włosami. Wychodząc pospiesznie, deklarowali raz za razem wierność swemu mistrzowi i częste odwiedziny, a za nimi, w wąskim przejściu więziennego korytarza, jak grzmot rozlegał się głos:
– Idźcie za nim, powiadam wam: Idźcie za nim! On ma słowa żywota wiecznego, idźcie za nim!

* * *
Salome nudziła się. W pałacu Heroda nie było wielu rozrywek, a wyjście na miasto nie dawało jej upragnionej satysfakcji. Zresztą, gdzie przyrównywać Jerozolimę do Rzymu! Tam zawsze coś się działo.
W ich poprzednim domu, urządzonym z wielkim przepychem, znajdowały się przeróżne rzeczy dające jej uciechę, sadzawki z kolorowymi rybami, zwierzyniec, w którym mogła zabawiać się, biorąc do ręki małpki, czy oswojonego tygryska. Baseny kąpielowe, fontanny, gaje, rzeźby zdobiące pomieszczenia – wszystko to pobudzało jej dziecięcą fantazję.
W Rzymie czuła się wolna i swobodna. Po dniu wypełnionym nauką spotykała się z przyjaciółmi, z którymi biegła na na ulice, pełne śpieszących się ludzi. Zwiedzała sklepy, podziwiała wyroby z Syrii, Etiopii, przymierzała stroje i ozdoby, lub odwiedzała swoje przyjaciółki. Uczty, igrzyska, uroczystości świątynne, barwne i widowiskowe… to był jej świat. A teraz wyrwana z tego wszystkiego, rzucona w środek pustynnego kraju, czuła, jakby odarto ją z najpiękniejszego ubrania i związawszy, wystawiono nagą na sprzedaż. Co do tego nie miała złudzeń, jej życie zostało sprzedane na targu próżności jej matki.
Na początku próbowała protestować, ze łzami błagała ją, by mogła pozostać w Rzymie, bała się nowego środowiska, gdzie nie miała nikogo bliskiego. Ale Herodiada była nieugięta.
– Poznasz nowe przyjaciółki, zresztą, jesteś w takim okresie, że czas rozejrzeć się za twym przyszłym mężem. A wtedy nie będziesz miała już czasu na zabawy – twierdziła stanowczym głosem i wychodziła z pokoju. Tuż przed opuszczeniem Rzymu Salome postanowiła zbuntować się i ukryła się u koleżanki. Sprowadzona przez niewolników ojca do domu stawiła się przed matką. Ta, nic nie mówiąc, podeszła do niej i mocno uderzyła w twarz. Słowa były zbyteczne, w tym domu rządziła matka, a Salome nie miała nic do powiedzenia.
Określonego dnia spakowała swój niewielki dobytek, ubranie, zabawki, instrumenty muzyczne i wsiadła na wóz, wiozący ją do tajemniczej i dzikiej krainy, rządzonej przez dziwny naród, wyznający jednego, bezpostaciowego Boga. Po drodze wypytywała Marchusa, swego opiekuna, jaki jest świat, w którym miała zamieszkać. Z jego opowiadań wynikało, że jest on światem zakazów i nakazów religijnych, szarej rzeczywistości bez rozrywek.
– Czy są tam igrzyska, barwne korowody, wyścigi rydwanów, biblioteki?
Na każde jej pytanie była jedna odpowiedź: nie. Coraz bardziej przygnębiona wjeżdżała do Jerozolimy. Gdy tylko zakończyły się uroczystości weselne matki, zamknęła się w swoim pokoju, nie chcąc dopuścić do siebie nikogo. Nie bawili ją grajkowie na ucztach, nie rozśmieszały popisy magików. Wszystko porównywała do świata, który utraciła.
Po pewnym czasie otrząsnęła się z ponurego nastroju i postanowiła ze służącą wyjść na miasto. Zdegustowana przyglądała się szaremu tłumowi, targowiskom na placach, patrzyła na kobiety i dziewczęta, ubrane w brudne, nijakie stroje, czarno odziani mężczyźni odwracali oczy od jej kolorowo odzianej postaci. Kilku nawet splunęło w jej stronę z odrazą. Służąca wyjaśniła, że kolorowy strój, jaki tego dnia ubrała, bardziej kojarzy się ze strojem prostytutki, a mężczyznom prawo zabrania spoglądania na kobiety. Po tym wyjaśnieniu pospiesznie wróciła na zamek, od tej pory spoglądając na miasto jedynie z pałacowego dziedzińca.
W końcu znalazła sobie rozrywkę, której oddała się bez reszty. Był to taniec, którego uczyła się jeszcze w Rzymie. Gibka, młodzieńcza postać nadawała temu spektaklowi swój własny, niepowtarzalny urok. Wyzwalała w nim wszelkie frustracje i nadzieje, a fantazja, głęboko ukryta i nie mająca innego sposobu, aby się wyzwolić, chwytała za serce każdego, kto temu tańcu się przyglądał. Pewnego dnia zastała ją przy tym matka. Dłuższą chwilę przyglądała się, a potem rzekła z zadowoleniem:
– Przestałaś być dzieckiem, Salome. Wyrosła z ciebie piękna kobieta…
A potem wyszła. A Salome nie wiedziała, czy ma te słowa traktować jako komplement, czy zagrożenie. Bo wiedziała, że jej matka jest zaborcza i bezwzględna, każdą rzecz potrafiąca obrócić na swoją korzyść. I biada temu, kto jej się sprzeciwi.

* * *
Stał przed tronem, lecz spojrzenie miał harde i nieustępliwe, wpatrzone bez lęku w tego, który miał go sądzić. Kto tu był władcą, a kto poddanym? Czy ten poraniony, w zakurzonej szacie z sierści wielbłądziej, lecz jasny i nieustępliwy… czy ten, co spasionym brzuchem rozpychał poręcze fotela, ubrany w miękkie, wzorzyste szaty, lecz tak niepewny, bojaźliwy, uwikłany w tysiące intryg, szukający poklasku i rozrywek? Mierzyli się przez pewien czas spojrzeniem, w końcu Herod odwrócił wzrok i powiedział chrapliwym szeptem:
– Czy wiesz, że mam moc trzymać cię w więzieniu do końca twego życia, mam też moc zabić cię, lub wypuścić?
– Nie miałbyś żadnej mocy nade mną, gdyby nie była dana ci z góry.
– Mówisz o Cesarzu, czy o Bogu?
– Cesarz człowiekiem jest tylko, a człowiek prochem jest przed majestatem Najwyższego, a ty wiesz o tym, bo mienisz się Jego wyznawcą.
Herod trwożliwie rozejrzał się, czy jakieś ucho ciekawe nie nasłuchuje, by potem mylne wnioski przekazać cesarzowi. Owszem, ozdobił świątynię, wieprza nie jadał, jak prawo nakazuje, ani wizerunków swych dla obrazy uczuć religijnych żydów, na monety nie nakładał. Ale miłe mu było bogactwo i władza, jakie dzięki cesarskiemu poparciu posiadał. Poprawił się na tronie i pospiesznie zmienił temat:
– Mówią, że jesteś prorokiem. Twierdzą też, żeś Eliaszem, który z nieba powrócił. Cóż ty mówisz sam o sobie?
– Jestem Głosem Pana, który przychodzi na sąd, sługą, którego On sobie wybrał, by nawracać lud, zanim przyjdzie wielki i straszny dzień Pana, gdy powstanie, aby wstrząsnąć ziemią. Niczym będzie wówczas złoto i srebro, którymi się otaczasz, kretom i nietoperzom rzucisz łańcuchy złote, jakimi się obwieszasz. Ukórz serce przed Bogiem Wszechmocnym, bo on zna twoje postępki, a ty nie znasz dnia, ani godziny, gdy Pan cię ogniem trawiącym nawiedzi!
Herod zadrżał. Przypomniały mu się sny, dręczące koszmary, w których błąkał się spragniony i głodny po czarnej od nocy pustyni, gdzie nawet gwiazd nie było, a jeno szakale głos wśród piasków podnosiły. Wołał wtedy o pomoc, nawoływał straże i legiony, które mu służyły, lecz tylko mu odpowiadał gwiżdżący wśród wydm wicher, a on sam czuł się wart tyle, co powietrze, które z wysiłkiem wdychał.
– Dość o mnie – krzyknął, poderwawszy się z gniewem, a potem, lekko jąkawszy się ze zdenerwowania, usiadł, zacisnąwszy dłonie na oparciu fotela. – Jeee…śli jesteś prorokiem, to i cuda potrafisz czynić, jako i Eliasz, co z nieba ogień zesłał, jak Elizeusz, co pokarm rozmnażał. Co uczynisz dla mnie?
– Cuda nie dla poklasku i dla próżności ludzkiej były dawane, lecz dla opamiętania grzeszników – odparł Jan potrząsając ze wzgardą głową. Herod podchwycił z podstępnym uśmiechem:
– Wiec i ja jestem grzesznikiem, wszak to wobec tłumów ogłaszałeś. Uczyń cud, a wtedy się nawrócę.
– Oddal żonę cudzołożną, którą bezprawnie poślubiłeś, a wtedy Pan zwróci do ciebie swe oblicze.
Za zasłoną, kryjącą wejście do sąsiedniego pokoju, zimny cień ogarnął serce podsłuchującej Herodiady. Zacisnęła wąskie wargi w gniewnym grymasie. To nawet surowe więzienie nie stępiło uporu tego wieśniaka! A ten królik, trzęsący się przed najmarniejszą oznaką buntu, któremu jedynie zabawa i wino w głowie, ten może ugiąć się i zobaczywszy kilka sztuczek magicznych odprawi ją, przekreślając wszelkie jej plany! Nie może do tego dopuścić. Już miała sekretnie oddalić się, gdy dalsza rozmowa zatrzymała ją.
– Proroku – rzekł po namyśle Herod. – Niedługo są moje urodziny, sproszę na nie dostojników i możnych tego ludu. Jeśli na uczcie uczynisz cud, który porazi gości, obiecuję, że oddalę żonę i będę żył według przykazań bożych…
– Nie tobie kupczyć z Bogiem cudami – zawołał Jan. – Cuda nie dla pijanej gawiedzi, lecz są objawem Boskiej wszechmocy. Powtarzam, nawróć serce i czynami potwierdź wiarę we Wszechmogącego! Masz jeszcze czas łaski, skorzystaj z niego, królu!
Herod machnął niecierpliwie ręką i zaklaskał na służbę.
– Com powiedział, tom powiedział. To ty masz czas łaski, który ci daruję, a na uczcie spodziewam się, że w swej przezornej mądrości przychylisz się do mej rady. Inaczej z więzienia nie wyjdziesz, a ptaki nasycą się ścierwem twego ciała.
Strażnik chwycił Jana za sznur, którym był spętany, a Herod wstał i drżącą ręką nalał sobie wina. Wypił je jednym haustem i opuścił salę. Wtedy Herodiada wysunęła się zza zasłony i stanęła przy oknie. Na dziedzińcu straże wlokły Jana wśród śmiechów i drwiących nawoływań służby. Ten prorok… uparty jest i niebezpieczny. Musi go usunąć, zanim stanie się coś złego, zanim na uczcie omami wzrok biesiadników jakąś efektowną sztuczką. Wtedy los jej będzie zagrożony, gdyż Herod znany był z tego, że słowa danego przy świadkach, zawsze dotrzymywał. Herodiada musi się śpieszyć, a czasu i możliwości ma tak mało. Straże, ostrzeżone przez władcę, nie dawały do Jana przystępu, prócz uczniów go odwiedzających, ale nie miała co liczyć, by wśród nich znalazł się zdrajca. Myśl, Herodiado, bo twe życie jest zagrożone. Musisz go zabić!

WYZWOLONY
Siedział na starej, podartej derce, lecz myślami był daleko, prawie nie słysząc jęków męczonych współwięźniów, czy gniewnych pokrzykiwań strażników. Szukał w ciszy modlącego się serca głosu Jahwe, który prowadził go poprzez życie, ale głos milczał.
Odwiedzający go uczniowie nie przynosili dobrych wieści. Jezus wypędzony z Nazaretu, spędzający czas z celnikami i nierządnicami, łamiący prawa sabatu… czy rzeczywiście był on tym, którego miał zapowiedzieć? Ale przecież widział Znak Boży, jasną gołębicę siadającą mu na ramieniu. A może to był tylko omam zmęczonego umysłu? Mesjasz nie miał się bratać z grzesznikami, ale strofować ich, jak to Jan czynił! A on tylko o miłosierdziu Bożym naucza, każe miłować bliźnich, a tym, co krzywdzą, dobrem wynagradzać. Gdzie tu mowa o sądzie, o potępieniu grzeszników?
I dlaczego Jezus przyszedł po chrzest oczyszczenia i pokuty, skoro sam był bez grzechu?
A jeśli był bez grzechu, czemu teraz brata się z grzesznikami?
Objął głowę rękami i ścisnął z bolesnym grymasem. Coraz bardziej gubił się w rozmyślaniach, a szatan atakował go i napełniał wątpliwościami. Czy Jan się nie pomylił? A jeśli się pomylił, to nie wypełnił woli Jahwe! Potępiony będzie, gdyż oparł misję na złudzeniach i domysłach. Przerażony, zaczął wołać do Boga:
– Czemu zamilkłeś? Czy otchłań, w której się znalazłem, jest zbyt głęboka dla ciebie? Jahwe, odezwij się, rozjaśnij swoje plany. Co mam czynić? Przecież w tym więzieniu nie mam szans głosić i nawoływać do nawrócenia twój lud! Czemu nie przyjdziesz na pomoc i mnie nie uwolnisz?
Nagły głos zadudnił w udręczonym umyśle, głos, który był szeptem wypełniającym go do granic jaźni, ślisko łagodnym, przesmykującym się skrętami pośród splątanych myśli:
– Pan dał ci właśnie szansę na uwolnienie, tylko z niej skorzystaj… Uczyń tylko jeden cud, a wolnym będziesz i będziesz mógł nadal prowadzić swoją misję. Nie dość tego, król nawróci się i będziesz miał zasługę zbawionej duszy władcy. A nie tylko jego, lecz i dostojników, rządzących i odpowiedzialnych za dusze i sumienia podwładnych. Tylko jeden cud… a tyle korzyści…
– Czy to mam uczynić? Cuda dla zabawiania gawiedzi?
– Tylko ty tak sądzisz, że cud będzie zabawką… ale drogi Pana są niezbadane. To co złem ci się wydaje, dla Boga będzie drzwiami do uczynienia potężniejszych znaków, cudów nawrócenia, czasu łaski dla wszystkich, którzy jej potrzebują.
Jan poderwał się z ziemi i długimi krokami przemierzał wąską celę. Czy nie będzie to poddaniem się w rozgrywce z podstępnym władcą? Ale król obiecał, że zerwie bezprawne małżeństwo, oddali Herodiadę, nawróci się. Zrobi to, do czego nawoływał w proroczym natchnieniu Jan. Czyli to Jan wygra, nie Herod!
– A co z proroctwem spełnionym nad wodami Jordanu? Czy to była pomyłka, czy nadal mam czekać na Mesjasza, który ma się objawić?
Usiadł w nagłym podjęciu decyzji. Ma już dość pomieszania, w jakim się znajduje. Wyśle swych uczniów do Jezusa i każe mu wprost powiedzieć, czy jest mesjaszem, czy też mają czekać na kogoś innego. Niech sam mu to powie, niech się objawi!
Uspokojony, zwinął się na podłodze i przykrył cuchnącą derką. Ogarnął go sen, pusty, bez majaków, dający upragniony odpoczynek. Na dziedzińcu żołnierze rozpoczęli kolejną grę, potrząsając kośćmi w skórzanym mieszku. Dzień chylił się ku zachodowi…

* * *
Uczniowie Jana w zakłopotaniu stali przed drzwiami domu, w którym nauczał Jezus. Tłum zebrany wokoło, cisnący się do okien, przekazujący sobie od bliższych do dalszych szeregów jego słowa, popychał ich i potrącał. Czekali na możliwość porozmawiania z Jezusem, obiecali przecież mistrzowi, że go o wszystko wybadają. Trudno było jednak znaleźć ku temu sposobność.
Nagle przez tłum zaczął się przeciskać orszak ludzi dźwigający na łożu chorego człowieka. Paraliż, jaki go dotknął, wykrzywił i unieruchomił całe jego ciało, począwszy od obwisłych mięśni twarzy, a skończywszy na powykręcanych dłoniach i obumarłych stopach. Jedynie oczy były żywe, wysyłające błagalne spojrzenia, by ludzie zechcieli go przepuścić do nauczyciela. Tłum jednak nie dawał za wygraną, blokował drzwi udając, że nie zauważyli potrzebującego. Grupa przez chwilę kręciła się bezradnie, w końcu jeden z niosących pochylił się i szeptając, pokazywał coś w górze. Reszta niosących kiwnęła głową, położyli chorego na ziemi i wspięli się po schodach prowadzących na dach domu. Po chwili zaczęli zdzierać glinę zmieszaną z liśćmi, z której zrobiona była powała domu, aż uczynili otwór na tyle duży, by zmieściło się tam leże chorego. Potem wnieśli go schodami na dach i opuścili na linach do środka pomieszczenia. Tłum zaciekawiony przekazywał jeden drugiemu wieści.
– Opuszczono łoże przed nauczyciela!
– I co on robi?
– Nic, patrzy w górę na przyjaciół chorego i się uśmiecha.
– Co tu jest do śmiechu? Nie rozumiem…
– Nie śmieje sie, tylko uśmiecha i mówi… poczekaj, nie popychaj mnie, bo słabo słyszę… Mówi, że ich wiara jest wielka!
– To wszystko?
– Nie, pochyla się teraz nad chorym i mówi… nie, to niemożliwe, chyba źle usłyszałem…
– Co mówi? Gadaj, bo cię odepchnę od okna i sam posłucham!
– Mówi, że odpuszczone są jego grzechy! Odpuścił mu grzechy!
– Bzdury opowiadasz, przecież tylko Bóg ma prawo grzechy odpuścić!
– Czekaj, teraz zapytał, czy łatwiej jest rzec – odpuszczone są twe grzechy, czy też – wstań, weź łoże i chodź.
– No pewnie, że łatwiej jest powiedzieć, ja sam mogę tak powiedzieć i co z tego?
– Właśnie, przymknij się i nie popychaj mnie, bo nic nie widzę – dłuższa chwila pełna była milczącego wyczekiwania, a zaraz potem podniósł się rejwach. – Powiedział do sparaliżowanego, by wstał i ten podniósł się! Z płaczem upadł do nóg nauczyciela! To cud!
Mężczyźni stojący na dachu zaczęli podskakiwać i obejmować się radośnie, nie myśląc o tym, że nadwyrężony dach może pod nimi zawalić się. Potem zbiegli szybko i zaczęli przedzierać się przez rozstępujący się przed nimi tłum. Po chwili wyszli z domu, obejmując człowieka niosącego łóżko, który tak niedawno nie miał mocy nawet słowa wymówić, a teraz krzyczał głośno przez łzy i wychwalał Boga.
– Nigdy czegoś takiego nie widzieliśmy – uczniowie Jana bezwiednie powtarzali słowa krążące pośród zaszokowanego tłumu. Kilku faryzeuszy, potrząsając ze zgorszeniem głowami i szepcząc coś o bluźnierstwie, wyszło z domu, większość ludzi rozbiegła się. Jedni, by wieść o uzdrowicielu przekazać dalej, inni biegli do swoich chorych, by ich tutaj przyprowadzić. Uczniowie mieli wreszcie szansę stanąć przed Jezusem. Spojrzał na nich, a potem skinął w stronę kilku młodych ludzi, prosząc o przygotowanie jadła dla strudzonych wędrowców.
– Nauczycielu, przysłał nas do ciebie Jan, nasz prorok – odezwał się Efraim. – Pragnie wiedzieć, czy jesteś obiecanym mesjaszem, czy mamy oczekiwać kogoś innego?
Reszta uczniów kiwała głowami, potwierdzając wiarygodność posłania.
Jezusowi smutek zamglił oczy. Ostatnio, gdy widział Jana, ten stał niewzruszenie jak skała, obmywany rwącą rzeką, niezmienny w swym nawracaniu, nieugięty w swym nauczaniu. Czyżby wartki strumień czasu i samotność w więzieniu podkopała ten fundament, bo zaczął chylić się, zalewany wątpliwościami, których mieć nie powinien?
Co ma powiedzieć? Wszak wystarczająco mu przekazał, by ten był pewien wypełnienia swej misji.
Czego oczekuje Jan? Że pójdzie z tłumem i wydobędzie go z niewoli? Nie może tego uczynić, nie narażając tym samym swojej misji na upadek. Ale jak to ma wyjaśnić Janowi? Jeśli ten odważył się na takie posunięcie, musi być naprawdę w wielkiej rozterce. Wtedy same słowa – tak, jestem tym, który miał przyjść i rację miałeś, namaszczając mnie na mesjasza – nie będą miały mocy uzdrowieńczej dla jego duszy.
Milcząc spożywał posiłek, jakby ignorując niecierpliwe oczekiwanie uczniów Jana, a na zewnątrz ponownie zaczął gromadzić się tłum, ale już nie ciekawski, żądny sensacji, lecz jęczący pod dolegliwościami, pragnący uwolnienia od chorób. Co chwilę ktoś wchodził do pomieszczenia, ślepy przepychał się przed chromym, głuchy wymachiwał dłońmi, bełkocząc i trącając owrzodziałych.
Jezus nie miał czasu, by kontynuować rozmowę. Dłonie kładł na chorych, a moc promieniowała i zalewała ludzi, wymywając ich z brudu chorób i zarazy grzechu. Dopiero późną nocą, gdy uczniowie Jezusa zaczęli nawoływać do odpoczynku, wypychając spóźnionych i ciekawskich, usiadł i spojrzał na uczniów Jana.
– Widzieliście wszystko? – zapytał.
– Tak – potwierdzili, wciąż będąc pod wrażeniem niedawno czynionych cudów.
– Idźcie więc do Jana i opowiedzcie o tym – polecił zmęczonym głosem. – Powiedzcie mu, że chromi chodzą, ślepi widzą, a głusi słyszą… błogosławiony zaś ten, kto się mną nie zgorszy.
Podnieśli się z ziemi i kłaniając nisko, udali się pospiesznie w drogę. Radość rozpierała ich serca. Ich mistrz czeka niecierpliwie na wiadomość i nawet nie wie, jak jest ona wspaniała. A uczniowie Jezusa szeptem komentowali nie tylko cuda, ale i niedowiarstwo Janowe. Rozpierała ich duma, że oni nie zwątpili, nie zgorszyli się, ale poszli za Jezusem… On zaś, usłyszawszy te szepty, podniósł się z gniewem.
– O czym tak między sobą rozprawiacie?
– Mówimy, Panie, że ten, który cię zapowiadał, teraz wątpi w to, co sam głosił…
– O, jak głupi i gnuśnego serca jesteście – Jezus podniósł rękę i kierując na nich pałający wzrok i oskarżycielski palec zawołał. – Gdy szliście na pustynię, kogo chcieliście zobaczyć? Trzcinę chwiejącą się od wiatru? A może człowieka w miękkie szaty odzianego? Tacy po pałacach mieszkają i mięsiwem się objadają. Więc co chcieliście zobaczyć? Proroka?
Zamilkł i wodził po nich wzrokiem, a oni usuwali się przed nim, pełni poczucia winy. To prawda, szli zobaczyć proroka. I widzieli go i poszli za nim, a teraz…
– Owszem – Jezus skinął głową. – Poszliście zobaczyć proroka. I powiem wam więcej, widzieliście kogoś więcej niż proroka. O nim przepowiadano, że będzie posłańcem, który Panu drogę przygotuje. A teraz w niego zwątpiliście? Dlatego, że światło mu odebrali, w ciemnej celi zamknąwszy, że brakło mu wody życia i chleba nadziei? Głodny jest, a wy powiadacie – zwątpił, wiary nie ma… A ja wam powiadam – głos jego nabrał dudniącej mocy – że nie narodził się z niewiasty ktoś większy od niego! To dzięki niemu serca ludzi nabrały mocy i gwałtem się do Królestwa Bożego wdzierają. Czyż to nie za jego przyczyną zapragnęliście Chwały Niebios? Dzięki niemu najmniejszy z ludzi ma prawo stać się dzieckiem Bożym, gdyż posłyszał zwiastowanie… i to wam jeszcze powiadam: on jest zapowiedzianym Eliaszem!
Powiedziawszy to, usiadł nagle, jakby dopiero teraz dopadło go zmęczenie. Przymknął oczy. Myśleli, że w sen zapadł, lecz on półgłosem zaczął się zwierzać:
– Do czego przyrównam to pokolenie? Są jak dzieci bawiące się na środku rynku, nawołują się i mówią: tańczcie, bo wam na flecie gramy, płaczcie, bo wam żałobne pieśni śpiewamy. Po pozorach oceniają, ducha nie badają. Przyszedł Jan, nie jadł i nie pił, powiedzieli – demona ma. Przyszedł Syn Człowieczy, jadł i pił – mówią – to żarłok i pijak. Lecz biada tobie, Betsaido, któraś cuda oglądała… Bo gdyby w Sodomie działo się to, co u ciebie, dawno by w prochu i popiele pokutowała.
Uczniowie opuścili głowy. Żaden nie śmiał słówkiem przerwać żalów swojego Mistrza. Ale ten, otworzywszy oczy, spojrzał na nich i na nowo ciepło rozjaśniło jego twarz. Podniósł dłonie i jakby błogosławiąc ich pochylonym głowom, zaczął wychwalać Boga, że zakrył te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a przekazał je prostaczkom.
– Pójdźcie do mnie wszyscy, którzy jesteście obciążeni, a ja dam wam ukojenie. Uczcie się ode mnie, że jestem cichy i pokornego serca, a objawię wam to, co zostało przekazane przez Ojca mego, który jest w niebie. Weźcie jarzmo moje, a słodkie ono jest i lekkie, gdyż w nim znajdziecie ukojenie dla dusz waszych.
Przysunęli się bliżej niego, i legli na ziemi w cichej ufności, że już nie muszą martwić się o swój los, gdyż powierzyli go komuś mocniejszemu, niż cała ziemska potęga i władza.
Księżyc chylił się ku zachodowi, cisza spowijała świat. Zasnęli, nie zdając sobie sprawy, że mimo nadchodzącego, kolejnego trudnego poranka, Jezus nie zmrużył oka, lecz aż do świtu wznosił za nich swe modlitwy.
* * *
Gwar wypełniał Herodium, jeden z najwspanialszych kompleksów pałacowych, ulubioną rezydencję i fortecę króla. Podwójny mur, otaczający twierdzę o siedmiu kondygnacjach, miał cztery wieże strażnicze, wewnątrz znajdowały się sale z basenami, jadalnie i sypialnie, których podłogi ozdabiały wielobarwne, geometryczne freski. Goście podziwiali bogactwo i wystrój pałacu, purpurowe materie spływające po ścianach w kunsztownych fałdach, stoły zastawione wyszukanymi potrawami, które barwnością i przepychem pobudzały apetyt. Wino lano bez umiaru, wznosząc toasty za zdrowie króla.
Ten siedział na podwyższeniu, z zadowoleniem obserwując zebranych dostojników żydowskich. Wszyscy uśmiechali się do niego, kiwali głowami wyrażając uznanie dla uroczystości. Nikt, oprócz króla i królowej, nie wiedział o zaplanowanej niespodziance, jaką Herod miał zamiar ich uraczyć: wspaniały pokaz proroczych cudów, który uświetni królewskie urodziny. Strażnicy byli już przygotowani, by w odpowiedniej chwili przyprowadzić trzymanego w piwnicznym lochu Jana Chrzciciela.
Muzyka nabierała szybkości, walcząc o pierwszeństwo z wybuchami śmiechu, które uderzały o złoconą powałę sali. Herod spoglądał na Herodiadę, ale ta nie dawała po sobie poznać, że zna jego tajemnicę, jedynie ukradkiem obserwowała go, by w odpowiedniej chwili wprowadzić swój plan. Nie śpieszyć się, poczekać, aż będzie na tyle pijany, by…
Teraz! Herod pochylił się i ręką dał znak słudze, by się przybliżył. Wstała i zwróciła się do niego, zanim wydał jakiekolwiek polecenie:
– Panie mój i królu. Wdzięczni jesteśmy za tak wspaniałe przyjęcie. Pozwól, bym mogła uczcić twe święto, ofiarowując dar, który będzie miły dla twego oka…
Oczy Heroda błysły zaciekawieniem. Ruchem ręki odprawił zbliżającego się sługę. Zebrani uciszyli się, a Herodiada zaklaskała w dłonie. Na ten znak do sali weszła Salome. Weszła? Nie, ona wpłynęła, wdzięcznie okręcając się, a mieniące się złotem i srebrem szaty błyskały wokół jej postaci. Herodiada długo przygotowała ją do zaplanowanego występu, nie żałowała pieniędzy i starań, by córka już samym wejściem mogła olśnić biesiadników. Z piersi zebranych wydarł się okrzyk zachwytu. Salome, promieniująca dumą i zadowoleniem podeszła do króla i pokłoniła mu się. Dziś miał być jej wieczór, w którym olśni mężczyzn swoim tańcem. Matka wyraźnie dawała jej do zrozumienia, że na sali zebrani będą sami dostojnicy wraz z synami, pięknymi młodzieńcami, potrafiącymi docenić jej kobiecy urok. Może wśród nich znajdzie tego, który będzie potrafił zaspokoić jej pragnienia i uwolni ją z nudy szarego, pałacowego życia?
Muzycy uderzyli w instrumenty. Salome zrzuciła płaszcz i stanęła przed królem w złotym staniczku i luźnych, półprzeźroczystych spodniach, które bardziej odkrywały, niż zasłaniały długie, zgrabne nogi. Zawieszony na biodrach pas przetykany był cekinami, dźwięczącymi delikatnie przy każdym poruszeniu. Frędzle ze złotych nici i drogocenna biżuteria mieniła się na obszyciach ubrania, bose stopy na każdym palcu miały pierścienie. Herod patrzył na nią z upodobaniem. Nawet nie spodziewał się, że pasierbica wyrośnie na tak piękną dziewczynę.
Flet lekko pociągnął nutę, zawtórowały mu piszczałki. Półkoliste bębny wystukiwały rytm, a dzwoneczki delikatnym brzdękiem obijały się o ściany, jak kamyczki toczone w szklanym naczyniu. Salome podniosła ręce do góry. Zakręciła biodrami raz i drugi, wyginając ciało na kształt węża, potem zmysłowo przeciągnęła się. Muzyka wibrowała w niej, obudziła pulsowanie krwi, przeniosła w świat marzeń i snów. Tańcząc opowiadała o swych pragnieniach doznania miłości, czułego dotyku, jednocześnie zwracając się do wszystkich i do nikogo. Jak gazela przebiegała przez salę, by zatrzymać się przed ścianą, zawirować w miejscu i znów wrócić na środek sali, a oczy patrzących biegły za nią w niemym zachwycie i wzrastającym pożądaniu. Lecz ona tego nie widziała, cała będąc rytmem i muzyką, pląsem i kaskadą zmysłowego uniesienia.
Herod sięgnął po wino, lecz zatrzymał się w pół gestu, usta rozchylił, jakby Salome była smukłym naczyniem, a on pić chciał napój rozkosznego, ponętnego ciała, które kusząco się zbliżało, by zaraz potem odbiec w tańcu i wodzić, wabić, obiecywać, aż wzrok pijany tym widokiem, tą pokusą bezwstydną, a jednocześnie tak niewinną, zmącił się i zatracił. Jeszcze kilka uderzeń bębna, jeszcze głośny, zawodzący trel fletu i dziewczyna w ostatnim okręcie upadła przed królem na podłogę. Drżała z wysiłku, a pierś jej falowała od szybkiego oddechu. Rozejrzała się po zebranych, a widząc, że wszyscy powstali i oklaskami dziękowali jej za pokaz, pokraśniała z uciechy. Potem wstała i pokłoniwszy się Herodowi, usiadła przy matce.
Król odczekał, aż ucichnie aplauz i choć wszyscy usiedli, on nadal stał oczarowany, nie mogąc oderwać pożądliwego wzroku od błyszczącego kropelkami potu ciała Salome. Jak mógł być w Rzymie tak ślepy, by nie zobaczyć w tym dziecku rozwijającej się kobiety! Jakże inaczej potoczyło by się jego życie, gdyby zamiast zaborczej Herodiady poślubił delikatną i zmysłową Salome. Nie miałby kłopotu z ortodoksyjnymi żydami, potępiającymi cudzołożny związek, a sama myśl o dotknięciu aksamitnej skóry dziewczyny rozpalała jego wnętrze do czerwoności. Sięgnął po wino, by uspokoić wzburzone zmysły, ale podniecenie trzęsło jego dłonią tak, że połowę trunku wylał na ubranie. W końcu zawołał:
– Proś mnie, dziewczyno, o cokolwiek chcesz, a dam ci to!
Zebrani kiwali z uznaniem głowami potwierdzając, że taki taniec wart jest nagrody. Salome znieruchomiała. Wiedziała, że król jest pijany, nie brała więc jego słów na poważnie. Jednak Herod, jakby na znak stanowczości swego słowa, trzasnął kielichem o ziemię i ogłosił:
– Choćby to była nawet połowa mego królestwa, otrzymasz ją, a wszyscy zebrani są tego świadkami!
Potężny to był dar i wszyscy zastygli w oszołomieniu. Co będzie, jeśli tancerka weźmie go za słowo i przyjmie ofertę króla? Ale Salome nie myślała teraz o królestwie ojczyma. Myślami biegła do ukochanego Rzymu. Co będzie, jeśli poprosi króla o możliwość powrotu do cesarstwa? Czy zgodzi się na to, a może rozgniewa, że wzgardziła jego królestwem? Musi się poradzić kogoś i ten ktoś siedział obok niej, z lekkim uśmiechem zajadając kiście winogron. Zwróciła się szeptem do matki:
– Co mam robić, król tak wiele chce mi ofiarować…
– A ty chcesz tego?
– Nie, matko, pragnę tylko wrócić do Rzymu.
Herodiada zmartwiała. Ta głupia dziewczyna może zaprzepaścić wszystko, co zaplanowała! Trzeba jej to szybko wybić z głowy.
– Herod obrazi się, że odrzucasz jego propozycję – odparła przebiegle. – Musisz poprosić go o mniejszy dar, który zaspokoi go, a przy tym nie poniesie strat.
– O cóż więc mam go poprosić?
– Poproś o głowę Jana Chrzciciela, będzie zadowolony, gdyż uwolnisz go od kłopotliwego więźnia. Jego wdzięczność wykorzystasz w stosownym czasie…
Salome znieruchomiała. Wszystko na dworze było polityką, którą się nie interesowała, może matka ma słuszność, każąc jej dokonać takiego wyboru? Ale ta chwila była jedyną okazją, by móc spełnić swe największe pragnienie… Herodiada widząc wahanie córki, rozgniewała się. Chwyciła ją mocno za ramię, wbijając ostre paznokcie w delikatną skórę tuż pod naramiennikiem w kształcie plecionego węża.
– Proś o głowę Jana Chrzciciela – wysyczała z groźnym grymasem na twarzy. Salome niezdarnie próbowała się bronić:
– Ależ, matko, ja chcę wrócić do Rzymu…
– Proś o głowę, a ja zrobię wszystko, byś wróciła do ojca – skłamała, a gniewne błyski zalśniły jej w oczach. Ta mała ladacznica! Krnąbrna, nieposłuszna, żmija wyhodowana w jej własnym domu!
Salome zawahała się. Z jednej strony nie znała człowieka, którego matka chciała uśmiercić. Słyszała tylko o nim, raz spotkała na schodach, gdy prowadzono go na spotkanie z Herodem. Spojrzał wtedy na nią, ale żar, jaki lśnił w jego oczach, napełnił ją lękiem. Wycofała się z powrotem do komnaty i więcej tego dnia z niej nie wychodziła. Potem o nim zapomniała, był tylko jednym z więźniów ojczyma, szalony, brudny żyd, jeden z tysięcy włóczących się po drogach i ulicach, plujących na jej widok. Czy miała jakiś powód, by go ocalić od zaciekłej nienawiści matki?
Z drugiej strony nie ufała matce, ale sprzeciwić się jej, to jakby zajrzeć w paszczę lwu. Czy mogła mieć nadzieję, że Herod obroni ją, skoro sam lęka się jej gniewu? Zdecydowała się.
– Królu – rzekła głośno, patrząc na matkę. – Chcę, byś mi darował głowę Jana Chrzciciela.
Cisza, jaka zapanowała w sali, zaniepokoiła ją. Czyżby powiedziała coś niestosownego? Spojrzała ponownie na Herodiadę, która z triumfującym spokojem sięgała po kielich czerwonego wina i powtórzyła drżącym głosem:
– Chcę głowę Jana Chrzciciela. Obiecałeś dać mi wszystko, co sobie zażyczę, więc daj mi ją teraz. Na srebrnej misie – dodała, ulegając niefrasobliwej, dziecięcej fantazji.
A Herod, usłyszawszy tę niezwykłą prośbę, od razu wytrzeźwiał, podobnie jak współbiesiadnicy. Dłuższą chwilę milczał, patrząc ostro na żonę, domyślając się, że to ona podmówiła dziewczynę. Po raz kolejny przegrał, a nikt z zaproszonych gości nie domyślał się rozgrywki, jaka się na sali toczyła. Przegrał, bo dał słowo. Przegrał, bo uległ pożądliwości. Przegrał… ale nie da tego po sobie poznać. Przybierając pozory królewskiego majestatu, zrzucił ze srebrnej tacy jedzenie na podłogę i podał ją oczekującemu przy drzwiach słudze:
– Przynieście dziewczynie to, o co prosi.
A potem usiadł bez sił, zamykając oczy, a grajkowie znów chwycili za instrumenty. Uczta toczyła się dalej.

* * *
Jan gorączkował. Od kilku dni nie przyjmował żadnych posiłków, jedynie woda chłodziła jego rozpalone ciało. Strażnicy trochę lepiej się z nim obchodzili – dochodziły słuchy, że dzisiejszy wieczór może przywrócić więźnia do łask królewskich.
Nad ich głowami rozlegał się przytłumiony przez mury gwar i harmider pałacowej uczty. Zabawa nie dotyczyła jedynie sal pałacowych, służba pozwalała sobie na rozluźnienie obyczajów, pito wino, oczywiście za zdrowie króla, jedynie straż dawała baczenie na otaczający zamek, ciemny, ale oczekujący niedalekiego już świtu świat. Wśród strażników krążyły plotki o podejrzanym zachowaniu uczniów Jana. Do tej pory przybici sytuacją swego mistrza przychodzili zasmuceni, niespokojni, z oczami przysłoniętymi trwogą. Jednak ich ostatnia wizyta była odmienna, poruszeni czymś i ożywieni gestykulowali radośnie rękami, szeptem wymieniając z Janem jakieś informacje. Podejrzewano, że planują odbicie Nauczyciela, dlatego wzmożono czujność. Straże krążyły po placach i przed bramami twierdzy.
Spacerujący przed celą Jana strażnik obserwował go uważnie. Obawiał się, że Jan, osłabiony gorączką nie przeżyje tej nocy, rozpalone ciało wstrząsane było drgawkami.
– Oby tylko więzień nie umarł, zanim król przywoła go przed swoje oblicze – myśli strażnika wypełnione było trwogą. – Bo w takim przypadku i ja tej nocy nie przeżyję.
Nakazał przynieść mokre szmaty i misę wody.
– Umyjcie go – nakazał sługom. Wszedł razem z nimi i kucnął przy więźniu. Zastanawiał się, czy nie wezwać medyka, ale zaniechał tego. Zaczął ocierać twarz Jana z potu, gdy nagle usłyszał niewyraźny szept. Pochylił się niżej.
– Nadchodzi… Twarz jego jaśniejąca jak słup ognia, oczy jak błyskawice, w dłoniach jego sierp… nadchodzi żniwo Pana – ze spieczonych, popękanych gorączką warg sączyło się przerywane szybkim oddechem mamrotanie. – Przygotuj mój lud, bo zbliża się dzień sądu…
Strażnika przeszedł dreszcz. Słyszał, że skazańca nazywali prorokiem i choć sam bagatelizował sprawy rzeczy ostatecznych, przeraził się słów Jana. Poderwał się z klęczek.
– Dosyć – zawołał ostro do służących. – Zabierajcie się stąd!
Zamknął dokładnie drzwi i usiadł nie spuszczając wzroku z leżącego na sienniku chorego mężczyzny. Wydawało się, że Jan zasnął, ciężki oddech unosił wychudzoną pierś.
Kwadrans później na stopniach więzienia rozległy się kroki. Żołnierze Heroda butnie i hałaśliwie wkroczyli do celi.
– Wyprowadzić więźnia – rozkazali.
– Dokąd go prowadzicie? – odważył się zapytać strażnik.
– Z woli łaskawego króla został skazany na śmierć – odparli i pochwycili Jana pod ramiona. Ten jakby nie rozumiejąc, co się wokół niego dzieje, poddał się bezwolnie szarpaniu i ciągnięty przez korytarze zachowywał się tak, jakby przebywał w innym świecie.
– On chyba widzi aniołów, spójrz na jego twarz – zdążył szepnąć do swego towarzysza strażnik, zanim weszli na mały plac, gdzie zebrali się żądni rozrywki gapie, którzy naśmiewając się, pluli i szydzili z niego, lecz on tego nie widział. Przed jego umysłem otwierała się jasność, która pochłaniała i zacierała wszystko. Szum wypełniał głowę, przelewał się strumieniem pulsującej w skroniach krwi. Przyciągnęli go do katowskiego pnia i rzucili na kolana.
– Czekam, Panie na twe słowo, objaw mi się – szeptał Jan, próbując otworzyć oczy, ale jasność oślepiała go od wewnątrz, przytłaczając powieki. Poprzez tętniący w uszach szum przedarły się słowa żołdaka, przybyłego z dworu Heroda:
– Na mocy rozkazu królewskiego Jan, syn Zachariasza zostaje skazany na śmierć poprzez ścięcie mieczem. Wykonać.
Jan uniósł lekko głowę. Jasność przygasła i zaczął rozróżniać pośród wyłaniających się cieni zebranych ludzi. Szukał znajomych twarzy, ale nie było nikogo, uczniowie w ostatnich chwilach jego życia nie zostali do niego dopuszczeni. Poczuł, jak krępują mu dłonie na plecach, sznury mocnymi szarpnięciami wrzynały mu się w nadgarstki. Pukle gęstych, długich włosów, chwycone mocną ręką kata spłynęły po pieńku i zaścieliły kamienny bruk. Zebrani uciszyli się. Jan oprzytomniał i ostatnim wysiłkiem umęczonego umysłu wypowiedział święte słowa przekazane przez Mojżesza:
– Słuchaj, Izraelu, Pan jest Bogiem, Pan jedynie.
Błysnął wzniesiony miecz. Ułamek sekundy stał się wiecznością, z której jaśniejąc wynurzyła się gołębica. Jan uśmiechnął się. Znów był małym chłopcem stojącym na dziedzińcu świątyni przy boku swego ojca, wyciągając rękę do ptaków zamkniętych w klatkach. Palce przekręciły kołek blokujący drzwiczki i ptaki z białym furkotem wzbiły się w niebo. Gołębica wpatrywała się w Jana z łagodną życzliwością.
– Leć – wyszeptał chłopiec, jednocześnie pragnąc tak jak ptaki wzlecieć w promienne niebo. Jakże jasne ono było, pierzaste od chmur, blask spływał ciepłym tchnieniem…
– Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli – zagruchała gołębica i blask zniknął. Na kamienny bruk potoczyła głowa Bożego proroka. Nastała ciemność.